niedziela, 14 grudnia 2025

Superman kontra Lobo Andolfo Mirka Beattie Sarah Seeley Tim





Oj było już starć między nimi sporo. Po polsku też się coś trafiło, chociaż zdecydowanie więcej działo się na rynku amerykańskim. Ale nie o to chodzi. To, co tu mamy, to jeszcze jedno mordobicie pomiędzy oboma postaciami. Komiksowy przeciętniak, w którym nie chodzi o sens i logikę, ani żadną ambicję, a o rozrywkę. Ta, jak na współczesnego „Supermana” jest typowa, ale niezła, jak na „Lobo”… no sami się domyślcie. Ale to starcie, w odróżnieniu od poprzednich, jest dłuższe i bardziej rozbudowane.


Czasy kiedy Lobo był gwiazdą, minęły dawno temu. W sumie nie ma się co dziwić, bo w czasach, kiedy komiksy nie tylko są najczęściej nijakie i pozbawione jaj, postać taka, jak Ważniak, która łamała nie tylko czwartą ścianę zanim Deadpool w ogóle błądził po zwojach mózgowych twórcy, ale i konwencje, z równą łatwością, co kości, karki i żywoty ludzi, jest zbyt odważna, zbyt postmodernistyczna i zbyt dobra, by kontynuować jej losy. Dlatego DC nawet jeśli do niego wraca, łagodzi go, zmienia, upraszcza.



I złagodzony jest też tutaj. To Lobo taki, jak współczesne komiksy, niby podobny, a jednak jakby bez jaj, jak to się mówi. Ułagodzony rozrabiaka, zabijaka może, ale nie ten Ważniak, którego pokochaliśmy w latach 90. Komiks z nim jest jednak niezły, bardziej Supermanowy niż Lobowy i to na uwadze mieć trzeba, jednak czyta się go całkiem przyzwoicie. Szybka, lekka rozrywka, gdzie dzieje się dużo, nawet jeśli bez większego znaczenia. Za to z humorem i szaleństwem rodem z growych nawalanek, gdzie liczy się wymiana ciosów, a nie treść.





Rysunki są podobne. Specjalistka od romansideł i erotyków nie była najlepszym wyborem. Stara się jednak, coś tam jej wychodzi, a całość, choć to nie Bisley, nie Dwyer ani Kennedy, którzy po mistrzowsku ilustrowali „Lobo”, nie wypada źle. Po prostu dość łagodnie, prosto, z mangowym zacięciem, a liczyłem na mocną, mroczną i krwawą, a jednocześnie dynamiczną szatę graficzną. Całość jednak jest po prostu przyzwoitym przeciętniakiem, komiksem, jakich na rynku wiele, ale ładnie wydanym i nie rozczarowującym. Mam jednak nadzieję, że ta publikacja w temacie „Lobo” coś ruszy i doczekamy się wznowień nie tylko „Portretu bękarta”, który niedawni trafił na rynek ponownie, tym razem w edycji kieszonkowej w zasadzie, ale i całej masy legendarnych historii, które od dekad krążą z drugiej ręki w astronomicznych cenach.

poniedziałek, 1 grudnia 2025

Łuk Karpat zimą Weronika Łukaszewska, Sławomir Sanocki





 Są takie książki, które nie przyciągają sensacją, nie epatują dramatem, nie próbują udowadniać, że ich bohaterowie są niezniszczalni. Zamiast tego – po prostu opowiadają o drodze. O drodze prawdziwej, w której każdy krok kosztuje wysiłek, ale też przynosi spokój. Taka właśnie jest książka „Łuk Karpat zimą” Weroniki Łukaszewskiej i Sławomira Sanockiego.


To historia o wędrówce przez Karpaty – góry dzikie, rozległe i wymagające. Ale też opowieść o dwojgu ludziach, którzy postanowili stawić czoła nie tylko śniegowi i mrozowi, ale również własnym słabościom, wątpliwościom i milczeniu, które towarzyszy długim dniom marszu. Zimowy Łuk Karpat to nie tylko przestrzeń geograficzna. To także wewnętrzny pejzaż człowieka.


Od pierwszych stron czuć, że to książka pisana z doświadczenia, nie z marzenia. Autorzy nie idealizują gór ani siebie. Piszą o zmęczeniu, o przemoczonej odzieży, o chwilach zwątpienia, kiedy wiatr ścina oddech, a kolejne kilometry wydają się nie mieć końca. Ale jednocześnie między wierszami czuć coś, co trudno nazwać – jakąś niezwykłą wolność, prostotę, zachwyt. To właśnie w tych momentach, gdy wszystko boli, a świat ogranicza się do paru kroków w śniegu, pojawia się coś prawdziwego.


Narracja prowadzona jest dwugłosem – Weroniki i Sławomira. To ogromny atut książki. Ich perspektywy różnią się, ale razem tworzą pełen obraz tej wyprawy. Ona patrzy sercem – wrażliwa na detale, światło, ludzi spotkanych po drodze. On – spokojny, rzeczowy, uważny na rytm dnia, na pogodę, na logistykę. Razem tworzą coś w rodzaju rozmowy z górami, w której każde zdanie jest echem drugiego. Widać w tym partnerstwo, zaufanie, a czasem – drobne pęknięcia, które tylko dodają całości autentyczności.


Ogromne wrażenie robią fotografie. Nie są tylko dokumentacją wyprawy. To osobne opowieści – o ciszy, o świetle, o bieli, która potrafi być zarówno przyjazna, jak i bezlitosna. Zatrzymują uwagę tak samo jak słowa. Widać, że to książka robiona z pasją, z dbałością o każdy szczegół, z potrzebą zatrzymania ulotnych chwil.


Ale „Łuk Karpat zimą” to nie tylko książka o górach. To również medytacja o czasie, o bliskości i o tym, jak niewiele człowiek potrzebuje, by poczuć, że żyje naprawdę. W świecie, który coraz głośniej i szybciej biegnie do przodu, ta opowieść jest jak głęboki oddech. Przypomina, że prawdziwe podróże zaczynają się wtedy, gdy milknie telefon, a zostaje tylko krok, śnieg i oddech drugiego człowieka obok.


Nie znajdziemy tu fajerwerków, dramatycznych zwrotów akcji ani przesadnych emocji. Jest za to coś o wiele cenniejszego – spokój i prawda. Po zamknięciu książki długo jeszcze zostaje w głowie obraz dwójki ludzi idących przez białe góry, z małymi plecakami i ogromnym zaufaniem do drogi.


Dla mnie „Łuk Karpat zimą” to książka o odwadze – ale nie tej, którą mierzy się w kilometrach. To odwaga bycia w ciszy. Odwaga, by słuchać siebie i drugiego człowieka. I wreszcie – odwaga, by zwolnić i zobaczyć, że to, co najważniejsze, często dzieje się między jednym krokiem a drugim.

wtorek, 25 listopada 2025

Batman Detective Comics. Gothamski Nokturn: Intermezzo. Tom 4

 

Kolejny Batman od Rama V z „Nokturnem” w tytule to już czwarta część tej opowieść. Przedostatnia. I jednocześnie przedostatnia część dyżuru Rama V nad serią. Co dalej? Tom Taylor zajmie się „Detective Comicse”, ale wtedy DC przejdzie reformę, startując z inicjatywą All In, w ramach której wydawane teraz będą serie i… no i o tym będzie innym razem. A teraz o tym nowym „Nocturie”, bo fajny jest, naprawdę i wart uwagi, a to, co w nim najlepsze, to rysunki od mało znanego w Polsce, ale doskonałego Jasona Shawa Alexandra.

 

Rodzina Orghamów zatruła umysł Batmana demonem i przejęła władzę nad Gotham. Szubienica już stoi, a Batman czeka na egzekucję. Czasu jest coraz mniej, a jedyną nadzieją na ocalenie Mrocznego Rycerza pozostają Catwoman i drużyna jej sojuszników – Cassandra Cain, Talia Al-Ghul, Poison Ivy, Azrael, Question, a nawet Mr. Freeze i Two-Face.

Czy los Batmana zależeć będzie od... rzutu monetą?

Ram V i Jason Shawn Alexander we współpracy z Danem Wattersem, Liamem Sharpem, Christopherem Mittenem, Casparem Wijngaardem i innymi twórcami prowadzą Batmana ku przepaści... i poza nią – w niepokojącą, niezapomnianą podróż.

 

To, co w tym runie jest najlepsze można opisać w dwóch punktach w zasadzie. Pierwszy z nich to fakt, że dostajemy tu jedną, długą, ale jasno określoną opowieść. Miał pomysł, rozpisał go, stworzył sporą sagę i nieźle mu to wyszło. I tu dochodzi ta druga kwestia, czyli pójście w klimaty miejskiej legendy pomieszanej z horrorem. Kiedy rzecz bliższa jest temu pierwszemu, robi większe wrażenie, kiedy idzie w to, co niezwykłe, już mniej mi podchodzi, ale na szczęście jako całość daje radę.

 

Fajnie tu V stawia na swoiste dobijanie Batmana, męczenie go, wykańczanie. Na tym budowana jest akcja, która kojarzy się z „Trybunałem sów” i tym podobnymi historiami i chociaż nie jest tak dobra, jak one, dzięki odpowiedniemu tempu, sporej ilości bohaterów i klimatowi, naprawdę daje radę i pozwala fanom po prostu dobrze się bawić czytając kolejne odcinki, układające się w wielką całość. Nie oszukujmy się jednak, większa w tym zasługa rysowników, którzy robią kawał dobrej roboty, a wspomniany Alexander po prostu wymiata.

 

Tylko zobaczcie, jak to wygląda. Mroczna kreska, nieco wypaczona, ale realistyczna, pełna genialnego operowania światłem i cieniem i samą czernią także. Grafiki są wyraziste i nastrojowe, mają w sobie klimat filmów Burtona, coś z niemieckiego ekspresjonizmu i po prostu piękno. Reszta rysowników nie dorasta mu do pięt, ale oni nie są ważni, bo dla Alexandra warto po album sięgnąć. Więc jeśli Gacek do jednak bohater dla Was, sięgnijcie po całą tą „Nokturnową” opowieść. Błyskotliwa ani odkrywcza nie jest, ale to kawał solidnego superhero pomieszanego z horrorem i wypada naprawdę przyzwoicie i przyjemnie.

Mroczni Rycerze ze Stali. Wojna Trzech Królestw


 

DC i fantasy? Czemu nie, jak pokazał nam kiedyś Peter David wielkim albumem „Aquaman: Kroniki Atlantydy”, można coś z tego wycisnąć. Inni? No różnie to bywało, z mitów i legend, które do gatunku zaliczyć można wydawca czerpał wiele razy („Sandmana” nie wliczam, bo to horror bardziej, niż fantasy) i poziom bywał, jaki bywał. Czy Taylor tym tomem robi robotę? Do Davida mu bardzo daleko, ale sam komiks to całkiem przyjemna rzecz, która w pewnym sensie coś nowego wnosi do uniwersum, jednak rewolucji żadnej w zasadzie nie robi.

 

Zapomnijcie o wieżowcach, batmobilach i niewidzialnych odrzutowcach – w tym świecie Superman przeskakuje strzeliste zamki, Batman dosiada rączego rumaka, a Wonder Woman szybuje na dostojnym pegazie. W tym alternatywnym uniwersum DC nic – ani nikt – nie jest tym, czym się wydaje. Oto Ziemia, kraina Trzech Królestw, której losy zmieniły się na zawsze, gdy młode małżeństwo rozbiło się tu po ucieczce ze zniszczonego Kryptona.

Jor-El i Lara nie mieli pojęcia, że młody mag John Constantine przepowiedział pojawienie się przybyszów z gwiazd. Wieszczba ta zasiała ziarno strachu w sercu króla Jeffersona Pierce’a, który z czasem dla dobra wszystkich postanowił rozprawić się z obcymi. Trzy Królestwa szykują się więc do wojny.

Niestety, jak powszechnie wiadomo, przepowiednie pozostawiają zbyt wielkie pole do interpretacji. Czy bohaterowie mimo wszystko ocalą świat przed zagrożeniem z niebios?

 

Czytając superhero pożenione z fantasy zawsze mam wrażenie, że jednak te gatunki, choć tak bliskie sobie, bo oba wyrosły przecież na podaniach o ludziach, którzy dokonywali wielkich rzeczy, mieli często boskie moce i walczyli o ocalenie świata, nie mają się ku sobie. Jakby coś zgrzytało, gdy się stykają. Przeładowanie fantasy? Mitologią, skoro same w sobie są mitami nowych czasów? A może jednak jeśli ma tu być fantasy, to takie urban, gdzie jednak bliskie naszym czasom.

 

We wspomnianych „Kronikach Atlantydy” to grało, bo toczyły się w dawnych czasach. Tam to pasowało, nikt nie szedł na łatwiznę i nie przenosił herosów w tamte realia. Tu scenarzysta na łatwiznę idzie, ale robi rzecz całkiem sympatyczną, gdzie to fantasy jest mocno obecne i wplecione w treść, a nie stanowi jedynie tła doklejonego na siłę. Dlatego czyta się to lekko i przyjemnie, fani gatunków znajdą frajdę w obserwowaniu, jak odtwarzane są motywy i schematy, a generyczność całości w tym wypadku nie stanowi minusa.

 

Fajnie jest to rysowane, tradycyjnie też fajnie wydane. Lekka, prosta, niewyszukana, ale i nie prostacka rzecz. Przyjemny komiks środka, który wyróżnia się może tylko i wyłącznie otoczką, ale chociaż wyróżnia.

Wojny demonów Peach Momoko



 „Wojny demonów” to album dość wyjątkowy. Nie jakościowo, przynajmniej nie jeśli patrzeć na niego przez pryzmat dokonań komiksowych artystów z kraju kwitnącej wiśni, jednak w Marvelu stanowi pewien powiew świeżości, który szatą graficzną i pięknym polskim wydaniem robi spore wrażenie. Choć – i to na uwadze mieć trzeba – są w temacie o wiele lepsze dzieła, szczególnie te stworzone przez mangaków.

 

Kolejna opowieść z Momokowersum – baśniowego alternatywnego świata Marvela inspirowanego japońskim folklorem!
Odkąd Mariko Yashida odkryła mroczny sekret swojej rodziny, nawiedzają ją dziwne sny i jeszcze dziwniejsze stwory. Ich ślady prowadzą do Ikai – tajemniczego świata duchów yōkai. To kraina pełna cudów: ożywionych samurajskich pancerzy, czarnych panter o dwóch ogonach i psotnych cyklopów, które zmieniły swoje łzy w broń. Ostatnio jednak w Ikai nie dzieje się dobrze. Duchy podzieliły się na stronnictwa Żelaznego Samuraja i Tarczy Sprawiedliwości, a toczona przez nie wojna domowa może zniszczyć nie tylko świat yōkai, lecz także ten zamieszkany przez ludzi. Czy Mariko zdoła położyć kres tej bratobójczej walce? Czy ukoi potężnego ducha, który poprzysiągł utopić świat w szkarłacie? Ducha pełnego bólu i gniewu, który Mariko zna aż za dobrze…
Autorką tej opowieści, będącej jednym z najciekawszych eksperymentów Marvela ostatnich lat, jest japońska artystka Peach Momoko. Specjalny powiększony format komiksu pozwala w pełni docenić delikatne akwarelowe ilustracje, z których słynie.
Album zawiera materiały opublikowane pierwotnie w zeszytach „Demon Wars: The Iron Samurai”, „Demon Wars: Shield of Justice”, „Demon Wars: Down in Flames” i „Demon Wars: Scarlet Sin”, a następnie zebrane w albumie „Demon Wars Treasury Edition”.

 

Marvel i mangi to temat długi i szeroki. Marvel i komiksy mangami inspirowane jeszcze dłuższy. A najsłynniej tego przykładem, choć nie jedynym, był zainicjowany w roku 2003 Marvel imprint „Tsunami”. Czym był? Skierowaną do dzieci i młodzieży, a inspirowaną mangą linią wydawniczą, w ramach której wydano zaledwie dziesięć tytułów (istniał tylko dwa lata). Różne tam rzeczy były, jak „Wolverine: Snikt!” w wykonaniu jednego z najlepszych mangaków, który jednak Marvela nie poczuł. I on chyba jest najlepszym odbiciem tego, co dzieje się i w „Wojnach demonów”.

 

Bo opowieść Peach Momoko to fajna rzecz i powiew świeżości, jednak odnosi się wrażeni, że marvelowskie ramy ograniczają autorkę i nie może w pełni rozwinąć skrzydeł. Z drugiej strony jednak gdyby to nie był Marvel, jej opowieść nie byłaby niczym szczególnym, bo w świecie mang nie brakuje opowieści mocno osadzonych w folklorze i demonologii -  i to nie brakuje opowieści lepszych, chociaż, co trzeba oddać Momoko, nie kolorowych. To trochę tak, jak z „Usagim Yojimbo” czy „Sandmanem: Sennymi łowcami” – oba tytuły fajne, ale bardziej poprzez zderzenie z faktem ich niecodziennego wykonania od większości amerykańskiego rynku, niż prawdziwej wybitności.

 

Oczywiście nie zmienia to faktu, że „Wojny demonów” to komiks dobry, sympatyczny, lekki i przyjemnie wchodzący w tematykę. Jest tu Marvel, jest puszczanie oka i odniesienia są też, jest demonologia i folklor azjatycki, przede wszystkim jednak jest szata graficzna. Fabularnie to rzecz niezłą, graficznie zachwycająca i właśnie dlatego warto ją poznać. Pięknie jest to rysowane i malowane, wygląda jak dobry artbook, jakich w obecnych czasach jakby coraz mniej, jakby brakowało… No i jeszcze to wydanie, które pozwala w pełni cieszyć oczy grafikami. I właśnie dla tych grafik, ilustracji, pięknej roboty, pełnej zwiewności, delikatności i uroku, polecam gorąco.

Garfield. Tłusty koci trójpak. Tom 17 Jim Davis

 Egmont długi czas zawodził nas, fanów „Garfielda”, przez ponad dwa lata przesuwając premiery kolejnych tomów serii, aż chyba wszyscy stracili nadzieję, że wrócą, że będą i w ogóle. ale wróciły, w zeszłym miesiącu pojawił się w końcu szesnasty, teraz dostaliśmy siedemnasty i zabawa jest przednia, wyśmienita i w ogóle. Kiedy i czy będzie coś dalej, nie wiadomo, ale i tak cieszę się, jak dzieciak na Święta Bożego Narodzenia, że „Kocie tłuste trójpaki” znów dostępne są na rynku i to w tak świetnej formie.

 

Fani tłustych kotów, możecie być pewni, że pokochacie tę trylogię humoru.
Ponieważ Garfield powraca – gotów do ataku! Dręczy Jona i psuje jego randki (jakby Jon sam nie mógł tego zrobić), kopie lub klei taśmą Odiego, wyjada sąsiadom kwiaty (i domowe ptaszki), przenosi pająki w życie pozagrobowe...
Garfield nie cofnie się przed niczym, by zaspokoić swój apetyt na zamęt i żart... by zaspokoić swych żarłocznych fanów. Garfieldowy cykl TŁUSTYCH KOCICH TRÓJPAKÓW stanowi kolekcję zebranych komiksowych pasków w nowym, kolorowym wydaniu. Garfield zmieniał się trochę, ale jedno pozostało niezmienne: jego gigantyczny apetyt na jedzenie i zabawę. Czeka was dużo szaleńczej radości z nienasyconym kotem – ponieważ nigdy dosyć zabawy.

 

Nieważne ile macie lat, jakie komiksy lubicie, a jakich nie znosicie, czy może w ogóle komiksy to nie Wasza bajka. To wszystko nie ma znaczenia, „Garfield” jest tak genialny, tak ujmujący, że kupi każdego. To taka seria, w której każdy znajdzie coś dla siebie. dla dzieciaków mamy tu zabawne przygody gadających zwierzątek, nie za bardzo grzecznych, ale przecież dzieci nie przepadają za grzecznością. Dla dorosłych… O tu jest cała masa tego, bo seria jest satyryczna, a w swej satyryczności obejmuje całe morze tematów: związki, relacje rodzinne, posiadanie zwierząt, kwestie związane z pracą czy ogłupiającą rolą telewizji. Mało? Jest tu masa popkulturowych nawiązań i trafności. Plus perfekcyjne wykonanie.

 

Co tu dużo mówić: czytanie „Garfielda” to czysta przyjemność. Wciąga, rusza, działa na czytelnika, a odłożyć albumu w trakcie czytania by zrobić… no cokolwiek… zwyczajnie się nie da. Czytelnik jest ciekaw co to jeszcze ten cały Davies wymyśli, co zaraz się stanie, jak to się potoczy. Ugotować obiad? Posprzątać? Iść do pracy albo szkoły? Po co, skoro mamy tu do śledzenia rzeczy ważniejsze i ciekawsze, takie, które wytkną nam to i owo i jednocześnie przypomną, że przecież same wcale nie mają mniej wad niż my, ale to właśnie te wady są piękne.

 

Dorzućcie przepiękną, ponadczasową, ale zarazem i prostą, acz w tej prostocie skuteczną szatę graficzną i doskonałe wydanie i macie jedną z najlepszych serii na tym rynku. Przynajmniej z tych obecnie wydawanych. Bierzecie, kupujcie, czytajcie, bo warto i bo wtedy wydawca będzie wiedział, że są chętni i będzie wypuszczał dalej, a szkoda byłoby gdyby tak wielka rzecz przestała się ukazywać.

piątek, 21 listopada 2025

Ludzie Hitlera. Twarze Trzeciej Rzeszy Richard J. Evans



 Richard J. Evans, jeden z najwybitniejszych współczesnych historyków III Rzeszy, w Ludziach Hitlera proponuje coś więcej niż zwykły zbiór biogramów nazistowskich dygnitarzy. To książka, która rozbraja mit „wszechmocnego Führera” i pokazuje, jak naprawdę funkcjonował system władzy w nazistowskich Niemczech — jako chaotyczna, pełna rywalizacji i wzajemnych intryg struktura, w której nawet najbardziej fanatyczni współpracownicy Hitlera potrafili walczyć o wpływy tak zaciekle, jak baronowie na średniowiecznym dworze. 

Evans bierze pod lupę zarówno nazwiska powszechnie znane, jak Himmler, Goebbels, Göring czy Bormann, jak i postaci stojące w ich cieniu — technokratów, administratorów i karierowiczów. Nie traktuje tej galerii władzy jako wyłącznie moralnego przestrogi, lecz jako materiał do zrozumienia mechaniki totalitaryzmu: jak zwykli, często przeciętni ludzie stają się funkcjonariuszami zbrodniczego systemu, i jak ambicje, strach oraz lojalność splatają się w konstrukcję, która popycha państwo ku katastrofie. 

Dużą zaletą książki jest jej styl. Evans pisze rzeczowo, ale nie hermetycznie. Zachowując naukową dyscyplinę, pozwala sobie na komentarz, który nadaje opisywanym postaciom wyrazistość — bez sensacji, ale też bez aseptycznego dystansu. Dzięki temu czytelnik ma poczucie, że patrzy nie tylko na fakty, lecz także na mentalność epoki i logikę, która rządziła nazistowską elitą. 

Evans podkreśla też, że Hitler nie działał w próżni. Choć był centralną figurą systemu, utrzymywał władzę właśnie dzięki otoczeniu, które rywalizując o jego względy, wzajemnie paraliżowało swoje ambicje. Ta wizja — Hitler jako ktoś, kto świadomie wzmacnia chaos, by nim rządzić — nie tylko komplikuje obraz dyktatora, ale też stawia ważne pytania o naturę autorytaryzmu i o to, dlaczego w takich systemach odpowiedzialność rozmywa się tak łatwo. 

Jeśli szukać słabości, można wskazać, że osoby dobrze zaznajomione z historią III Rzeszy raczej nie znajdą tu wielu przełomowych odkryć. Evans korzysta z materiałów, które są znane z jego innych prac oraz z klasycznych opracowań. Różnica polega przede wszystkim na perspektywie — to bardziej książka syntetyczna i interpretacyjna niż stricte nowatorska. Ale właśnie w tym leży jej siła: w porządkowaniu skomplikowanego obrazu nazistowskiej hierarchii i w umiejętności wyjaśnienia, jak wyglądał „ludzki wymiar” dyktatury. 

Podsumowując: Ludzie Hitlera to solidna, przejrzysta i intelektualnie uczciwa książka, która odsłania mechanizmy działania elity III Rzeszy, unikając zarówno uproszczeń, jak i zbędnego akademickiego hermetyzmu. Dla osób interesujących się historią XX wieku, totalitaryzmami albo psychologią władzy — pozycja zdecydowanie warta uwagi.

Józef Piłsudski. Rzecz o nieprzeciętności Mariusz Wołos


Nie jestem typem czytelnika, który z zapartym tchem pochłania każdą książkę o historii Polski. Ale są postacie, które wracają do mnie co jakiś czas – nie dlatego, że ktoś każe je znać, lecz dlatego, że wciąż prowokują. Józef Piłsudski to właśnie jedna z nich. Człowiek, który nie mieści się w żadnych prostych ramach – jednych zachwyca, innych drażni, ale nikt nie pozostaje wobec niego obojętny. Dlatego, gdy w moje ręce trafiła książka Mariusza Wołosa „Józef Piłsudski. Rzecz o nieprzeciętności”, wiedziałem, że to będzie lektura wymagająca. I nie pomyliłem się.

To nie jest biografia w klasycznym sensie, choć Wołos prowadzi czytelnika przez całe życie Marszałka – od młodości w Wilnie, przez lata konspiracji, rewolucji i wojny, aż po jego rządy w II Rzeczypospolitej. To raczej próba zrozumienia fenomenu człowieka, który potrafił kształtować historię, ale też własny wizerunek. Autor nie pisze o Piłsudskim jak o świętym, ani jak o tyranie. Raczej próbuje pokazać, że nieprzeciętność – ta, o której mówi tytuł – to mieszanka geniuszu, uporu, ambicji i sprzeczności. 

To, co od razu rzuca się w oczy, to ogromna wiedza i rzetelność autora. Widać, że Wołos zna nie tylko fakty, ale i kontekst – potrafi oddać atmosferę tamtych czasów, napięcia polityczne, codzienne absurdy i emocje, jakie towarzyszyły ludziom w pierwszych dekadach XX wieku. Nie brakuje fragmentów, które czyta się niemal jak powieść historyczną – choć wszystko oparte jest na źródłach. Miałem wrażenie, że autorowi udało się uchwycić nie tylko Piłsudskiego jako polityka, ale też Piłsudskiego jako człowieka – z krwi i kości, z jego złością, ironią, chorobami, słabościami, ale też z tą niesamowitą determinacją, która sprawiała, że popychał sprawy do przodu, kiedy inni się wahali. 

Najciekawsze w tej książce jest to, że nie unika trudnych tematów. Wołos pokazuje Piłsudskiego w momentach wielkości – ale też w chwilach, gdy jego decyzje budzą wątpliwości. Mówi o zamachu majowym, o sporach z przeciwnikami, o jego chłodnym podejściu do demokracji, o legendzie, którą sam zaczął budować jeszcze za życia. Dla mnie to właśnie w tym tkwi siła tej książki – nie w gloryfikacji, ale w próbie zrozumienia człowieka, który potrafił wymyślić Polskę na nowo, ale nie zawsze potrafił dogadać się z ludźmi, którzy w tej Polsce żyli. 

Zaskoczyło mnie też, jak bardzo ta biografia jest aktualna. Wołos nie robi tanich porównań do współczesności, ale czytając, trudno nie dostrzec, że wiele z dylematów Piłsudskiego – między wolnością a porządkiem, między ideałem a pragmatyzmem – wciąż powraca. W jego postawie jest coś, co każe pytać o naturę przywództwa. Czy lider ma prawo działać wbrew opinii większości, jeśli wierzy, że ma rację? Czy skuteczność usprawiedliwia autorytaryzm? Książka nie daje prostych odpowiedzi, ale prowokuje do myślenia – i to jest jej ogromna wartość. 

Nie będę ukrywał – momentami lektura bywa ciężka. Autor nie unika szczegółów politycznych, wojskowych, cytatów i analiz, które wymagają skupienia. Ale to nie wada, tylko konsekwencja ambicji tej książki. To nie jest lekka biografia do poczytania przy kawie, tylko solidna, pogłębiona analiza człowieka, który sam był historią. 

Kiedy skończyłem czytać, długo siedziałem z książką w ręku i myślałem o tym, jak bardzo Piłsudski różni się od bohaterów, których dziś próbujemy tworzyć. Nie był idealny. Nie był „ładny” medialnie. Ale był prawdziwy – ze swoimi wadami, wybuchami, pasją i misją. I może właśnie w tym tkwi jego nieprzeciętność. 

Dla mnie „Józef Piłsudski. Rzecz o nieprzeciętności” to nie tylko biografia – to lekcja o tym, że historia nie składa się z pomników, tylko z ludzi. I że czasem, żeby coś zmienić, trzeba mieć odwagę być nieprzyjemnym, niepopularnym, a nawet niezrozumianym. Wołos napisał książkę mądrą, wymagającą i szczerą. Taką, po której nie tylko lepiej rozumiemy Piłsudskiego, ale też lepiej rozumiemy siebie – w naszym własnym zmaganiu z przeciętnością.

czwartek, 6 listopada 2025

Dom mody Telimena. Co nosiły Polki - Katarzyna Jasiołek

 



Nie ukrywam, że sięgnąłem po „Dom mody Telimena. Co nosiły Polki” trochę z ciekawości, trochę z przekory. Moda nigdy nie była moim tematem numer jeden, ale historia – już tak. Połączenie tych dwóch światów, zwłaszcza w kontekście PRL-u, wydawało mi się czymś nieoczywistym. Okazało się, że książka Katarzyny Jasiołek nie tylko opowiada o ubraniach, fasonach i tkaninach, ale przede wszystkim o ludziach – ich marzeniach, ambicjach i potrzebie piękna w czasach, które często pięknem nie rozpieszczały.

Dom Mody „Telimena” z Łodzi był jednym z tych miejsc, które próbowały tchnąć trochę luksusu w szarą rzeczywistość PRL-u. Dziś brzmi to jak oksymoron – luksus w czasach kartek na mięso, kolejek i braków materiałowych – ale właśnie dlatego ta historia tak fascynuje. Jasiołek pokazuje, że nawet w państwie, które stawiało na równość i praktyczność, istniała przestrzeń na indywidualizm i estetykę.

Autorka nie pisze suchym językiem historyka. To raczej opowieść snuta z czułością i pasją – o tym, jak powstawały projekty, jak wyglądały pokazy mody, jaką drogę musiał przejść każdy kawałek tkaniny, zanim trafił do sklepu. Śledząc te opisy, miałem przed oczami nie tylko eleganckie modelki z tamtych lat, ale też cały łańcuch ludzi, którzy tę elegancję umożliwiali – krawcowe, projektantki, dyrektorów, fotografów.

Choć książka mówi o kobietach, to nie jest typowo „kobiecą” lekturą. To raczej historia determinacji i ambicji w trudnych realiach. Kobiety z Telimeny to nie tylko modelki w eleganckich kostiumach – to inżynierki mody, organizatorki pokazów, specjalistki od eksportu, które wiedziały, jak odnaleźć się w gąszczu absurdalnych przepisów i planów gospodarczych.

Autorka pokazuje, że za każdą udaną kolekcją stała walka – o materiały, o zgodę urzędnika, o transport, o prawo do odrobiny fantazji w świecie, który tej fantazji nie lubił. I choć ubrania z Telimeny miały być eleganckie i praktyczne, to często niosły ze sobą coś więcej – były wyrazem tęsknoty za Zachodem, za nowoczesnością, za normalnością.

To, co w książce Jasiołek najbardziej mnie urzekło, to klimat. Widać, że autorka doskonale zna epokę – potrafi oddać zapach tamtych lat: mieszankę nowej wełny, pyłu z hal produkcyjnych i zapachu tanich perfum z Peweksu. Opisuje modę jako coś żywego, pełnego emocji. Czytając, miałem wrażenie, że przenoszę się do wnętrza łódzkiego zakładu, gdzie z głośników sączy się jazz, a w pracowniach wre praca nad nową kolekcją.


Cenię tę książkę również za to, że nie popada w nostalgię. Jasiołek nie idealizuje PRL-u, nie próbuje robić z Telimeny mitycznego symbolu „polskiego sukcesu”. Pokazuje raczej, że w nawet najbardziej siermiężnym systemie można było znaleźć przestrzeń dla kreatywności i pasji. To historia ludzi, którzy chcieli robić coś pięknego, mimo że świat wokół często był brzydki.

„Dom mody Telimena” to książka, która zaskakuje. Wydawało mi się, że będzie to po prostu reportaż o modzie – może trochę suchy, trochę akademicki. Tymczasem dostałem fascynującą opowieść o Polsce, o zmianach obyczajowych, o tym, jak kobiety próbowały odnaleźć siebie w świecie, który chciał je zamknąć w określonych rolach. To również opowieść o aspiracjach. O tym, jak wielką rolę odgrywał wygląd, kiedy dostęp do wszystkiego był ograniczony. Ubranie mogło stać się manifestem – wyrazem niezależności, gustu, odwagi. Zresztą, w jakimś sensie ta książka to także opowieść o polskiej dumie – o tym, że potrafiliśmy stworzyć coś wyjątkowego, nawet jeśli nie mieliśmy do tego idealnych warunków.


Zamykając książkę, pomyślałem, że „Dom mody Telimena” to coś więcej niż historia jednego przedsiębiorstwa. To portret epoki – czasów, gdy moda nie była tylko kwestią estetyki, ale sposobem na przetrwanie, na wyróżnienie się, na zachowanie godności. Katarzyna Jasiołek pisze z pasją i precyzją, tworząc książkę, którą można czytać zarówno jako reportaż historyczny, jak i jako refleksję nad ludzką potrzebą piękna i stylu.

Nie trzeba być znawcą mody, by docenić tę lekturę. Wystarczy ciekawość świata i chęć zrozumienia, jak w trudnych realiach PRL-u rodziły się rzeczy naprawdę wartościowe. Dla mnie była to podróż nie tylko w czasie, ale też w głąb codzienności naszych rodziców i dziadków – z ich ambicjami, gustem i sprytem, który pozwalał im przetrwać system pełen absurdów.

„Dom mody Telimena” to książka, która pokazuje, że nawet w świecie szarości można znaleźć kolor – trzeba tylko wiedzieć, gdzie go szukać.

wtorek, 28 października 2025

White Elizabeth B. Joanna Śliwa Fałszywa hrabina




„Fałszywa hrabina” to niezwykła opowieść o Józefie Janinie Mehlberg – żydowskiej matematyczce, która podczas II wojny światowej, posługując się fałszywymi dokumentami polskiej arystokratki, uratowała tysiące Polaków. Dzięki swojej odwadze, sprytowi i determinacji, Mehlberg, działając pod nazwiskiem „hrabina Janina Suchodolska”, stała się jedną z nieznanych bohaterek Holokaustu.


Janina Mehlberg, mimo żydowskiego pochodzenia, zdołała przekonać niemieckich okupantów, że jest polską arystokratką. Dzięki temu uzyskała dostęp do miejsc, które były niedostępne dla innych, takich jak oboz koncentracyjny na Majdanku. Pracując w Radzie Głównej Opiekuńczej i będąc członkiem Armii Krajowej, organizowała pomoc dla więźniów, dostarczając im żywność, lekarstwa, paczki świąteczne, a nawet ozdobione choinki. Jej działania były nie tylko aktem humanitaryzmu, ale także skuteczną formą oporu wobec niemieckiej okupacji.


Książka została napisana przez Elizabeth B. White i Joannę Śliwę – historyczki i ekspertki w dziedzinie Holokaustu. Oparły się na niepublikowanych, ale dokładnie zweryfikowanych wspomnieniach Janiny Mehlberg, rekonstruując jej życie i działalność w kontekście historycznym. Autorki ukazują nie tylko heroiczne czyny bohaterki, ale także trudną rzeczywistość okupowanej Polski oraz mechanizmy działania niemieckich służb.


„Fałszywa hrabina” to nie tylko biografia jednej kobiety, ale także opowieść o niezłomnej odwadze w obliczu niewyobrażalnego okrucieństwa. Książka przypomina o tym, że nawet w najciemniejszych czasach można znaleźć światło – w postaci ludzi, którzy nie bali się stawić czoła zbrodni i ratować innych. Historia Janiny Mehlberg jest dowodem na to, że jednostkowe działania mogą mieć ogromne znaczenie w walce o ludzkie życie i godność.


Joe Haldeman Wieczny pokój

 



„Wieczny pokój” to powieść science fiction amerykańskiego pisarza Joe Haldemana, laureata nagród Hugo i Nebuli, znanego przede wszystkim z kultowej „Wiecznej wojny”. Choć tytuł może sugerować bezpośrednią kontynuację tamtej historii, w rzeczywistości jest to odrębna, samodzielna opowieść – duchowo jednak bardzo z nią spokrewniona. Akcja książki rozgrywa się w połowie XXI wieku, w świecie pogrążonym w niekończących się konfliktach zbrojnych. Główny bohater, Julian Class, jest naukowcem i jednocześnie operatorem tzw. soldierboyów – zdalnie sterowanych maszyn bojowych, którymi kieruje za pomocą bezpośredniego połączenia neuronowego. Choć fizycznie przebywa z dala od frontu, doświadcza całego okrucieństwa wojny poprzez sieć umysłową, łączącą go z innymi operatorami.


Wraz ze swoją partnerką, fizyczką Amandą, Julian odkrywa możliwość wykorzystania tej technologii do stworzenia globalnej sieci połączonych umysłów, zdolnej wyeliminować przemoc i konflikty na świecie. Z czasem jednak oboje zaczynają dostrzegać, że takie „połączenie” może oznaczać nie tylko pokój, ale i utratę indywidualności, a więc nową formę zniewolenia. W ten sposób pisarz stawia przed czytelnikiem fundamentalne pytania o naturę człowieczeństwa, o granice wolnej woli i etyczne konsekwencje rozwoju technologii.


Powieść napisana jest z charakterystyczną dla autora precyzją i chłodem naukowca, a jednocześnie pełna jest emocjonalnego napięcia i głębokiej refleksji. autor nie skupia się na widowiskowych scenach walki, lecz na psychologicznych skutkach wojny, alienacji i traumie, jaką niesie. To literatura science fiction w najlepszym wydaniu – nie ucieczka od rzeczywistości, ale przenikliwy komentarz do współczesnego świata, w którym technologia rozwija się szybciej niż moralność.


„Wieczny pokój” to mądra, niepokojąca i zarazem poruszająca wizja przyszłości, która zmusza do zastanowienia się, czy pokój osiągnięty kosztem ludzkiej wolności nadal można nazwać pokojem. To książka, która nie daje prostych odpowiedzi, lecz prowokuje do myślenia długo po zakończeniu lektury – i dlatego zasługuje na miejsce wśród najważniejszych dzieł współczesnej fantastyki.


niedziela, 19 października 2025

Księżycowy pył Arthur C. Clarke




Arthur C. Clarke to nazwisko, które kojarzy się z wizjonerskim science fiction, opartym na solidnej wiedzy naukowej i zarazem pełnym rozmachu. W powieści „Księżycowy pył” autor przenosi czytelnika na Księżyc, pokazując nie tyle kosmiczne podróże i egzotyczne cywilizacje, ile dramatyczną walkę o życie w obliczu katastrofy. To książka, która łączy w sobie realizm techniczny, napięcie thrillera i refleksję nad ludzką odwagą i solidarnością.


Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, kiedy człowiek na dobre zadomowił się już na Księżycu. Jedną z atrakcji turystycznych jest pojazd „Autobus Księżycowy” przewożący pasażerów po powierzchni naszego satelity. Podczas rutynowej wycieczki pojazd ulega wypadkowi – zapada się w pułapkę księżycowego pyłu, głębokiego i zdradliwego jak ocean. Grupa pasażerów wraz z załogą zostaje uwięziona wiele metrów pod powierzchnią, odcięta od świata, z ograniczonym zapasem powietrza i jedzenia. Rozpoczyna się dramatyczna walka o czas: z jednej strony uwięzieni próbują zachować spokój i przetrwać, z drugiej – na powierzchni rozpoczyna się skomplikowana i ryzykowna akcja ratunkowa.


Największą siłą powieści Clarke’a jest realizm naukowy. Autor, znany ze swojej wiedzy technicznej, z niezwykłą precyzją opisuje zarówno właściwości księżycowego pyłu, jak i konstrukcję pojazdów czy metody ratownicze. Dzięki temu historia, choć fikcyjna, sprawia wrażenie możliwej i wiarygodnej. Drugim atutem jest napięcie narracyjne. Clarke unika efekciarskich zwrotów akcji, a jednak potrafi sprawić, że czytelnik z zapartym tchem śledzi każdy etap akcji ratunkowej. Drobne szczegóły – jak malejący zapas tlenu czy próby utrzymania morale wśród pasażerów – budują atmosferę dramatyzmu lepiej niż widowiskowe bitwy kosmiczne. Nie sposób nie wspomnieć o postaciach. Choć Clarke nie rozwija ich psychologii tak dogłębnie, jak czynią to współcześni pisarze, to jednak kreuje bohaterów wiarygodnych i różnorodnych: od opanowanego kapitana, przez zestresowanych turystów, po ratowników na powierzchni. Każdy z nich odgrywa rolę w tej wielkiej próbie charakterów.


Z perspektywy dzisiejszego czytelnika powieść może wydawać się momentami nieco archaiczna. Styl narracji jest suchy, bardziej skupiony na faktach niż na emocjach, a opisy techniczne mogą być nużące dla osób, które oczekują wartkiej akcji. Również kreacja bohaterów jest podporządkowana fabule – brakuje w niej większej głębi psychologicznej, jakiej często domagają się współczesne powieści. Jednak te słabości są typowe dla złotej ery science fiction i dla stylu Clarke’a, w którym naukowy realizm zawsze miał pierwszeństwo przed dramatyzmem obyczajowym.


Księżycowy pył to powieść, którą czyta się z narastającym napięciem. Nie ma tu kosmicznych bitew ani fantastycznych istot – cała historia opiera się na jednym wydarzeniu i próbie ocalenia grupy ludzi. Paradoksalnie to właśnie minimalizm sprawia, że książka jest tak sugestywna. Clarke pokazuje, że kosmos nie musi być pełen obcych, aby stać się miejscem śmiertelnie groźnym. Wystarczy pył, cisza i brak powietrza, aby zbudować jedną z najbardziej przejmujących opowieści o przetrwaniu. To lektura idealna dla miłośników klasycznej fantastyki naukowej, dla tych, którzy cenią sobie połączenie naukowego realizmu z ludzkim dramatem. Spodoba się osobom, które lubią powieści katastroficzne i opowieści o walce człowieka z bezlitosnymi siłami natury. Ta książka to ponadczasowa opowieść o odwadze, determinacji i współpracy w obliczu niebezpieczeństwa. Mimo że powstała ponad pół wieku temu, wciąż potrafi wciągnąć i poruszyć, a jej przesłanie o kruchości ludzkiego życia w kosmosie pozostaje aktualne.

W głębinie Will Dean





 Thrillery psychologiczne mają to do siebie, że najczęściej zamykają bohaterów w klaustrofobicznych przestrzeniach i sprawdzają, ile człowiek jest w stanie wytrzymać, zanim ulegnie presji. Will Dean w swojej najnowszej powieści "W głębinie" robi dokładnie to – i czyni z tej sytuacji pełnokrwisty dramat o przetrwaniu, strachu i ludzkiej psychice poddaną próbie granicznej.


Akcja powieści rozgrywa się niemal w całości w komorze ciśnieniowej na statku wsparcia dla grupy zawodowych nurków. To sześciu doświadczonych specjalistów, którzy pracują w ekstremalnych warunkach. Komora, która miała być dla nich miejscem odpoczynku i regeneracji, staje się więzieniem, gdy jeden z nurków zostaje znaleziony martwy. Procedury nie pozwalają na natychmiastowe wyjście na powierzchnię – trzeba przeczekać cztery dni procesu dekompresji. A kiedy umiera kolejny członek załogi, staje się jasne, że w zamkniętej przestrzeni kryje się śmiertelne zagrożenie.  Dean z ogromną precyzją buduje nastrój klaustrofobii. Ściany komory ciśnieniowej, ograniczony dostęp do powietrza, świadomość niemożności ucieczki – to elementy, które działają na wyobraźnię i powodują, że czytelnik czuje się niemal jak uwięziony razem z bohaterami. Autor nie skupia się jednak tylko na fizycznych ograniczeniach – prawdziwą areną wydarzeń stają się ludzkie umysły. Zmęczenie, narastający lęk, brak zaufania i podejrzenia wobec innych – to wszystko sprawia, że relacje w grupie zaczynają się rozpadać, a każdy krok prowadzi bliżej obłędu.


Mocną stroną powieści jest obserwacja psychologiczna. Will Dean pokazuje, jak presja izolacji zmienia ludzi, jak rodzą się konflikty i jak nawet doświadczeni profesjonaliści potrafią tracić panowanie nad sobą. Wątek kryminalny – kto odpowiada za śmierć kolejnych nurków – nakłada się tu na dramat psychiczny, co daje efekt pełnego napięcia thrillera. Książkę czyta się szybko, bo autor prowadzi narrację dynamicznie, często kończąc rozdziały w momentach, które wymuszają przewracanie kolejnych stron. Oczywiście nie jest to powieść pozbawiona słabości. Zdarza się, że fabuła korzysta ze schematów znanych z innych thrillerów – część tropów można odgadnąć wcześniej, niż chciałby tego autor. Nie wszyscy bohaterowie są też pogłębieni w równym stopniu – kilku z nich pełni bardziej funkcję tła niż samodzielnych postaci. Jednak nie przeszkadza to w odbiorze całości, bo najważniejsza pozostaje atmosfera i psychiczna gra między uczestnikami dramatu.


W głębinie to książka, która mocno działa na wyobraźnię i emocje. Daje poczucie realnego zagrożenia i zmusza czytelnika do pytań: jak ja zachowałbym się w podobnej sytuacji? Czy potrafiłbym zaufać innym? Czy wytrzymałbym kilka dni zamknięty w metalowej puszce, wiedząc, że ktoś z nas jest mordercą? Podsumowując – powieść Willa Deana to świetny przykład thrillera psychologicznego, w którym kluczową rolę odgrywa nie tyle akcja, co emocje i presja. Autor pokazuje, że prawdziwe „głębinowe potwory” nie kryją się w oceanie, ale w ludzkiej psychice. To książka, która wciąga, przeraża i długo nie pozwala o sobie zapomnieć.

Samotność Janosika. Biografia Marka Perepeczki Szymański Marek

   




Kiedy słyszymy nazwisko Marek Perepeczko, większość z nas od razu widzi w wyobraźni postać legendarnego Janosika – odważnego, silnego i niezłomnego. Jednak książka Marka Szymańskiego Samotność Janosika pokazuje, że życie aktora nie było wcale tak proste i heroiczne, jak rola, która na zawsze zapisała go w historii polskiej kultury popularnej. To pierwsza pełna biografia artysty, która stara się odkryć nie tylko kulisy jego kariery, ale przede wszystkim człowieka kryjącego się za maską gwiazdora.


Na ponad 460 stronach czytelnik otrzymuje bogatą opowieść o losach aktora – od młodości, przez spektakularne sukcesy i okres ogromnej popularności, po trudne chwile zapomnienia, emigracji i samotności. Autor nie boi się sięgać po tematy trudne: opisuje kryzysy zawodowe Perepeczki, jego zmagania z wizerunkiem ekranowego herosa, a także skomplikowane życie osobiste. Jednocześnie biografia nie jest pozbawiona ciepła – wybrzmiewają w niej historie o wielkich pasjach aktora, o jego miłości do teatru, o potrzebie wolności i niezależności. Mocną stroną książki jest rzetelność – Szymański sięga do wielu źródeł, przywołuje wspomnienia osób, które znały Perepeczkę i pokazuje artystę w różnych momentach życia. Nie ma tu sztucznego idealizowania, raczej próba uchwycenia prawdy o człowieku pełnym sprzeczności. Styl narracji jest przystępny, a fragmentaryczna konstrukcja – choć czasem bywa nieco chaotyczna – nadaje opowieści dynamikę i pozwala zobaczyć bohatera w różnych odsłonach.


Tytułowa „samotność” to słowo-klucz, które powraca wielokrotnie. Perepeczko, choć otoczony sławą i podziwem, często zmagał się z poczuciem izolacji. Był aktorem znanym z roli, która go uwięziła w jednej postaci, a jednocześnie artystą poszukującym i człowiekiem pragnącym prywatności. To napięcie pomiędzy legendą a codziennością staje się główną osią całej biografii. Nie jest to jednak książka wyłącznie o upadkach – znajdziemy w niej również wiele pięknych historii o pasji, powrotach do aktorstwa, o sile charakteru i chęci pozostawania wiernym samemu sobie. Dlatego czyta się ją nie tylko jako portret jednego człowieka, ale też jako uniwersalną opowieść o losie artysty w Polsce drugiej połowy XX wieku.


Podsumowując – Samotność Janosika to książka wartościowa i wciągająca. Ma swoje drobne wady, jak brak głębszej analizy psychologicznej czy fragmentaryczność chronologii, ale jej siłą jest autentyczność i szczerość. Pozwala spojrzeć na Marka Perepeczkę z zupełnie innej perspektywy – już nie tylko jako na legendarnego Janosika, ale przede wszystkim jako na człowieka zmagającego się ze sławą, samotnością i własnymi wyborami. Dla fanów polskiego kina i teatru, a także dla wszystkich, którzy lubią biografie z mocnym ładunkiem emocjonalnym, będzie to lektura niezwykle cenna.

niedziela, 12 października 2025

Nowa złowieszczość. Amazing Spider-Man. Tom 2 Wells Zeb McGuinness Ed John Romita Jr.

 


Drugi tom szóstego volume’u „Amazing Spider-Mana” to dalszy ciąg obchodów sześćdziesiątej rocznicy powstania tego bohatera. Z takiej okazji powinniśmy dostać coś wyjątkowego, wybitnego, a jest tom, jak tom. Ale Wells daje się jeszcze na tym etapie poznać z lepszej strony niż jego poprzednik.



Jaki Spider-Man jest, każdy widzi. Od paru lat ta seria lecąca na ogranych schematach, jak samolot na oparach paliwa, liczący, że do lotniska jednak dociągnie. Spencer, poprzednik Wellsa, pisał w sposób żenujący pod względem humoru i nachalnie wtórny odnośnie do fabuł, czego nawet nie ukrywał, a wręcz podkreślał. Wells idzie swoją drogą, nie robi tak eventowych wydarzeń, jak on, ale jednocześnie daje radę coś tam z siebie wykrzesać. Jego pająk, choć dynamiczny, jest pełen wątków przyziemnych i romantycznych i to gra.


Wells tym razem dorzuca tu więcej humoru i żartów i to wypada już nie tak fajnie, ale w połowie album zyskuje fabularnie i coś zaczyna się dziać. Mniej postaci, więcej wnikania w nie, próba zbudowania nowego statusu quo. No jest nieźle, dynamicznie, przyjemnie, prawie bez gadania, za to z fajną dewastacją postaci i drobiazgów otoczenia. A w tej dewastacji wspiera scenarzystę i postacie Romita Jr., który takie rzeczy potrafi, jak mało kto. Jego kreska, prosta, cartoonowa, grubo ciosana i kanciasta, pełna jest dynamiki i wizualnej rozwałki. Wspierany przez dobrych kolorystów fajnie robi naszym oczom, a druga połowa albumu w wykonaniu McGuinnessa też jest niczego sobie, nawet jeśli za ekspresyjna i w ogóle, też wypada nie najgorzej i nie sprawia zawodu. 

Ergo? Kto lubi Spidera, śmiało może. Lekka, prosta, niewymagająca rozrywka, która jednak pewien urok ma. A ze wisi nad tym wciąż wątek tajemnicy tego, co wydarzyło się pomiędzy serią „Beyond”, a poprzednim tomem, chce się dowiedzieć, co będzie dalej.

Pingwin. Batman Arkham Bill Finger, Bob Kane i inni



 „Batman Arkham” debiutuje na polskim rynku i jest się z czego cieszyć. Komiksy z tej serii lubię od lat, na amerykańskim rynku jest ich sporo, jedne lepsze, inne gorsze, ale zawsze warte uwagi. A teraz mamy po polsku, na razie „Pingwina”, ale zawsze coś. A w środku przekrój przez najważniejsze komiksy od nim od samego początku ich wydawania, czyli dla każdego coś miłego, bo i fani klasyki, i nowszych dzieł, znajdą tu coś dla siebie.

„Batman Arkham” to, nie mylić z komiksami związanymi z grami o tym samym tytule, seria tematycznych antologii zbierających komiksy z różnych okresów, poświęcone danemu łotrowi. Wśród nich na rynku amerykańskim wyszły albumy skoncentrowane wokół Poison Ivy, Man-Bata czy Ra’sa al Ghula. I jest tam masa świetnego materiału, czasem bardziej kompleksowego, czasem mniej, wiadomo, dany wróg przewija się przez dekady w różnych historiach, czasami całkiem długich i nie sposób zmieścić wszystkiego, co ważne w jednym tylko albumie, ale te antologie starają się zebrać to, co najważniejsze i najlepsze, a jednocześnie krótkie. I tak mamy debiuty, genezy i kamienie milowe, które wyznaczają kierunki postaci i rozwijają je same.


I dokładnie taki jest „Pingwin”. Jest tu wszystko, czego potrzebujemy, od debiutu Pingwina w 1941 roku, po bardziej współczesne rzeczy. Najwięcej tu klasyki z lat 80 i 90, pisanej i rysowanej przez prawdziwych mistrzów. Jest pomysłowo, klimatycznie i po prostu znakomicie. Historie są zwarte, zamknięte w ramach jednego czy dwóch zeszytów, ale treściwe, choć jednocześnie nieprzeładowane. Do tego mamy prawdziwą magię rysunków, z genialnym Normem Breyfoglem, którego polscy czytelnicy poznali dzięki „Batmanom” od TM-Semic w latach 90 i pokochali, jak mało którego z artystów, na czele.

Spora ilość stron i fajne wydanie dopełniają całości. Dobra, różnorodna rzecz, idealna do poznania Pingwina (i Batmana także), a jeszcze doskonalsza jako dopełnienie batmanowej kolekcji. Oby więcej było takich albumów na polskim rynku.

Batman: Joker: Rok pierwszy Giuseppe Camuncoli, Jorge Jimenez, Chip Zdarsky, Jorge Jimenez i inni

 


Kiedy sięgnąłem po czwarty tom Batmana od Chip Zdarsky’ego, byłem już oswojony z tym, że jego wizja Mrocznego Rycerza nie jest typową, prostą opowieścią o bohaterze w pelerynie. Zdarsky od początku prowadzi Bruce’a Wayne’a w stronę psychologicznego labiryntu – miejsca, w którym walka toczy się nie tylko na ulicach Gotham, ale przede wszystkim wewnątrz niego. „Joker – Rok pierwszy” to kulminacja tej drogi: historia, w której Batman mierzy się nie tyle z arcywrogiem, ile z samym sobą.



Joker w tym tomie nie jest wyłącznie klaunem-mordercą, którego znamy z klasycznych opowieści. To bardziej prowokator, katalizator chaosu, ktoś, kto sprawia, że Batman musi zadać sobie pytania o własne granice. Zdarsky dobrze rozumie, że Joker działa najmocniej wtedy, gdy nie wali pięścią w stół, ale gdy patrzy w oczy i zmusza do myślenia: „a co, jeśli tak naprawdę różnimy się tylko jednym krokiem?”. To napięcie, ta cienka linia między nimi, jest tu wyczuwalna w każdym dialogu i każdej scenie. Ale największe wrażenie zrobił na mnie wątek Zur-En-Arrha – tej alternatywnej, wypaczonej persony Batmana, która przebija się przez pancerz kontroli i sprawia, że Bruce staje się własnym najgorszym przeciwnikiem. To już nie historia o walce ze światem, tylko o walce z własnymi demonami. I powiem szczerze – to uderza bardziej niż najlepsza bójka z gangiem Red Hooda. Bo tu Batman jest po prostu facetem, który powoli traci grunt pod nogami, a jego obsesja, samotność i poczucie winy kładą się na każdej stronie niczym cień.


Komiks jest mocny także graficznie. Jiménez, Camuncoli i Sorrentino tworzą razem wizję Gotham, która potrafi być zarówno neonowa, jak i duszna, piękna i przerażająca. Są kadry, w których niemal czułem zapach mokrego asfaltu i brudnych zaułków, i takie, które bardziej przypominały surrealistyczny koszmar niż realistyczne miasto. To świetne tło dla historii, w której nic nie jest pewne i gdzie Batman sam staje się swoim własnym labiryntem. Czytałem ten tom z poczuciem, że Zdarsky balansuje na cienkiej linii. Z jednej strony mamy tu sporo wątków – Joker, Zur-En-Arrh, Red Hood, tajemnice przeszłości. Chwilami jest tego aż za dużo i fabuła wydaje się pędzić szybciej, niż można ją w pełni przeżyć. Z drugiej jednak strony, ten chaos pasuje do treści: Gotham to miejsce, gdzie wszystko dzieje się naraz, a Batman nigdy nie ma komfortu „czystej” walki. W tym szaleństwie jest metoda.Dla mnie ta historia była przede wszystkim opowieścią o izolacji. Batman, odcięty od swoich bliskich, od rodziny, od zwykłego poczucia bezpieczeństwa, staje twarzą w twarz nie tylko z Jokerem, ale i z tym, czego w sobie najbardziej się boi. I choć wiele razy już w komiksach widzieliśmy Batmana na krawędzi, tutaj naprawdę czułem, że balansuje na granicy – i że wcale nie jest pewne, czy wróci na jasną stronę.


Nie jest to komiks bez wad – czasami ciężar filozoficznego Jokera przytłacza akcję, a mnogość wątków osłabia wymowę niektórych scen. Ale mimo to to tom, który zostaje w głowie. Może nie jako nowe „arcydzieło”, które stanie obok Zabójczego żartu czy Powrotu Mrocznego Rycerza, ale jako opowieść, która zadaje pytania bardziej osobiste i psychologiczne. Zamknąłem go z poczuciem, że Batman to nie tylko bohater, który bije złoczyńców w mrocznym mieście. To człowiek, który codziennie staje do walki ze sobą. A Joker – ten jego wieczny przeciwnik – jest nie tylko klaunem, ale uosobieniem tego, co w nim samym może pęknąć. I to jest właśnie największa siła tego tomu.

piątek, 10 października 2025

Mordercza pani Shim Jiyoung Kang

 



Kiedy sięgnąłem po "Morderczą Panią Shim", spodziewałem się kryminału albo thrillera z wyrazistą akcją. Tytuł brzmiał jak coś z pogranicza sensacji i noir, więc liczyłem na szybkie tempo i mroczną intrygę. Tymczasem dostałem powieść, która zamiast prostego napięcia serwuje opowieść o desperacji, nierównościach i o tym, jak zwykła kobieta może stać się narzędziem przemocy.

Eunok Shim ma 51 lat. To wdowa, matka dwójki dzieci, kobieta, która w oczach społeczeństwa już właściwie się „skończyła” – nie jest młoda, nie ma kariery, nie ma oparcia w partnerze. Kiedy trafia do agencji „Smile”, która specjalizuje się w „rozwiązywaniu problemów” (a w praktyce – w zabójstwach na zlecenie), jej życie wywraca się do góry nogami. Początkowo miałem problem, by uwierzyć w tę przemianę. Ale Kang pokazuje to stopniowo: małe decyzje, ustępstwa, chwile, kiedy łatwiej udawać, że nic się nie stało. I nagle z „zwykłej pani z sąsiedztwa” staje się kimś, kto potrafi zrobić rzeczy, które normalnie budziłyby odrazę.

To, co mnie zaskoczyło, to ton książki. Spodziewałem się ciężkiego thrillera, a dostałem powieść, która chwilami przypomina czarną komedię. Kang miesza dramat z absurdem – scena, która powinna mrozić krew w żyłach, nagle zyskuje groteskowy wydźwięk. I to działa. Nie pozwala oderwać się od historii, bo wciąż zastanawiasz się: „czy ja właśnie się uśmiechnąłem nad czymś tragicznym?”. Pod tym względem przypomina mi to koreańskie kino – choćby Parasite Bonga – gdzie życie zwykłych ludzi, presja ekonomiczna i absurd codzienności prowadzą do katastrofy.

Najmocniej uderzył mnie wątek syna Shim. On – młody, pełen ideałów, zaczyna pracę w konkurencyjnej agencji. Ona – coraz bardziej pogrąża się w półświatku. To nie jest tylko konflikt rodzinny, ale symbol zderzenia dwóch generacji. On jeszcze wierzy, że można coś osiągnąć uczciwie. Ona już wie, że uczciwość to luksus, na który nie każdy może sobie pozwolić. Czytając ich rozmowy, miałem wrażenie, że to trochę metafora współczesnego świata – młodzi chcą grać czysto, starsi wiedzą, że system jest tak skonstruowany, że i tak ich oszuka. Przyznam, że w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać: co bym zrobił na miejscu Shim? Facet w jej wieku w literaturze zwykle ma inne role – bywa jeszcze „silny”, „dominujący”, „aktywny zawodowo”. A Shim nie ma żadnego z tych przywilejów. I może dlatego ta książka tak uderza – pokazuje, że desperacja nie ma płci. Że każdy, zepchnięty do narożnika, może sięgnąć po rozwiązania, których normalnie by nie rozważał.

I to było dla mnie najmocniejsze: nie moralny szok, tylko pytanie, ile we mnie samym jest takiego potencjału do złamania zasad, gdyby sytuacja tego wymagała. Książkę czyta się szybko. Jest w niej energia, humor, ale i momenty duszne, które sprawiają, że odkłada się ją na chwilę, żeby odetchnąć. Kang nie daje odpocząć, bo miesza lekkie sceny z ciężkimi. Jednym to się spodoba, inni uznają, że jest w tym chaos. Ja jednak kupiłem ten miks – dzięki niemu historia Shim jest mniej przewidywalna. Mordercza Pani Shim nie jest klasycznym thrillerem, jakiego można się spodziewać po tytule. To raczej opowieść o społeczeństwie, o walce o przetrwanie i o tym, że moralność bywa luksusem. Dla czytelnika szukającego tylko „krwawej sensacji” może być za dużo obyczajowości i groteski. Ale jeśli ktoś chce książki, która zadaje pytania i zostaje w głowie długo po ostatniej stronie – to jest to strzał w dziesiątkę.

sobota, 27 września 2025

Stowarzyszenie Miłośników Zagadek Samuel Burr





 „Stowarzyszenie Miłośników Zagadek” to książka, w której zakochałem się nie od pierwszej strony, tylko trochę później – kiedy poczułem, że autor bawi się ze mną, a ja naprawdę zaczynam wchodzić w jego grę. Początkowo wydawało mi się, że to po prostu sympatyczna opowieść o ekscentrycznych ludziach zajmujących się krzyżówkami i szyframi. Ale z czasem zaczęło mnie coraz bardziej poruszać to, że za tą całą otoczką ukrywa się bardzo ludzkie pytanie: kim jestem, jeśli nie wiem, skąd pochodzę?


Clayton, główny bohater, bywa trochę irytujący – nieporadny, zamknięty w sobie, a jednocześnie wzruszająco wierny swojej dziwacznej „rodzinie” ze stowarzyszenia. Czytając, miałem momenty śmiechu, ale też takie, że naprawdę czułem jego samotność. To, co mnie kupiło najbardziej, to forma. Każdy rozdział to trochę jak otwieranie nowej szkatułki z zagadką – i nie chodzi tylko o to, że faktycznie są tam szyfry czy krzyżówki. Cała narracja jest jak układanie puzzli: kawałek przeszłości, kawałek teraźniejszości, powoli zaczynają się łączyć. I przyznam, że dawno nie miałem takiej satysfakcji, gdy rozwiązanie zaczęło się wyłaniać.


Czy miała wady? Jasne. Były chwile, kiedy tempo akcji mnie usypiało, a niektóre zagadki bardziej frustrowały niż bawiły. Ale kiedy odkładałem książkę, miałem wrażenie, że uczestniczyłem w czymś trochę innym niż zwykła powieść – jakbym brał udział w literackiej zabawie, która jednocześnie uderza w bardzo czułe nuty. Dla mnie to historia o tym, że rodzina nie zawsze jest tą biologiczną, że można zostać wychowanym przez pasjonatów krzyżówek i nadal odnaleźć sens życia. Ciepła, ekscentryczna i trochę dziwna – w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Cesarzowa Piotra tom 1 Kristina Sabaliauskaite

 


Właśnie zamknąłem „Cesarzową Piotra. Tom 1” i wciąż nie mogę się otrząsnąć. To nie była zwykła lektura – to było doświadczenie. Czułem, jakbym siedział przy łóżku Katarzyny I w jej ostatnich godzinach i słuchał jej szeptu, gdy opowiadała o swoim życiu – pełnym bólu, miłości, zdrad i niewyobrażalnych poświęceń.


Zaskoczyło mnie, że tak szybko zniknął dystans między mną a tą postacią. Historyczne tło? Owszem, imponujące. Ale najważniejsze było to, co kryło się pod koroną – kobieta, która kiedyś była nikim, a stała się cesarzową. I która tuż przed końcem pyta samą siebie: czy warto było?


Kristina Sabaliauskaitė napisała książkę tak sugestywną, że miałem wrażenie, że widzę każdy detal Carskiego Sioła, czuję chłód pałacowych ścian, a nawet słyszę jej ciężki oddech. Narracja godzina po godzinie potęguje napięcie, przypominając, że czas ucieka, a z nim życie. Nie mogę przestać myśleć o jednym – co ja sam wspominałbym, gdyby zostało mi tak niewiele czasu? Jakie decyzje bym żałował, a z jakich byłbym dumny? Książka nie daje łatwych odpowiedzi. Ona zostawia w nas echo, które długo nie cichnie. To jedna z tych powieści, które kończy się z uczuciem, że trzeba chwilę posiedzieć w ciszy. Żeby poukładać w głowie własne myśli. I właśnie za to ją kocham.

niedziela, 7 września 2025

Do piekła i z powrotem. Superman Action Comics. Tom 2 Phillip Kennedy Johnson Watters Dan Eddy Barrows

 



Action Comics to ta z dwóch wydawanych na polskim rynku serii o Supermanie, która bardziej skupia się na rodzinnych losach, niż solowych akcjach. I wychodzi jej to całkiem nieźle, a wprowadzenie sennej tematyki wypada całkiem do rzeczy.




Trochę się w tych nowych komiksach z DC pozmieniało. Kiedy startowało Odrodzenie i wychodziły dwie serie z Supermanem, Action Comics był skupiony na solowych przygodach i potężnych wrogach, podczas gdy Superman jako tytuł serwował nam rodzinne losy Clarka, jego żony i syna. Podobnie było potem, gdy serię przejął Bendis – chociaż za jego dyżuru nad seriami zaczęło się to mieszać ze sobą i zamazywać. A teraz to „Superman” jest tytułem bardziej nastawionym na akcję, a „Action Comics” na wątki rodzinne. Może to takie przetasowanie dla tych, którzy czytają tylko jedną serię i w ten sposób mogą dostać coś świeżego?




Jak jednak by nie podchodzić, fajnie jest. Sporo się dzieje, są tu jakieś pomysły, a i różnorodności też nie brak, bo scenarzystów mamy trzech, a im partnerują różni rysownicy. I jedni z tych twórców szukają czegoś nieco nowego – nieco, bo wszystko już zostało powiedziane – inni starają się grać na sentymentach (i powiem, że fajnie wypadają tu wątki kojarzące się z „Rządami Supermenów”), a rysownicy budują fajny, często mroczny klimat tych opowieści. Komu podobał się poprzedni tom, ten teraz będzie równie zadowolony. Ładnie jest to wszystko wydane, jak zawsze zresztą i trzyma poziom. Do historii komiksu nie przejdzie, przełomowe nie jest, ale jednocześnie to po prostu rzetelna kontynuacja serii, która jest z nami niemal od wieku i wciąż bawi kolejne pokolenia.

Wszystko, co złe. Pingwin. Tom 2 King Tom Rafael De Latorre

 



Tom King pisze i wiadomo, że chce się czytać, bo jednak jego nazwisko od lat stanowi wyznacznik dobrej jakości w komiksach. Nie jest może wielkim artystą, ale też i daleko mu do typowego rzemieślnika, bo jednak potrafi wycisnąć ze swoich opowieści coś zdecydowanie więcej. czy w „Pingwinie” wyciska? Nie, ale nie o to też chodzi – to po prostu jeszcze jedna fajna opowieść ze świata Batmana, który długo i skutecznie rozwijał swego czasu. I chociaż jego Gacek nigdy nie był na poziomie choćby „Miracle Mana”, zawodu nie było. I nie ma też tym razem.


 



Tom King to gość, którego trudno nie docenić. Jego run Batmana nie był równy, miewał wpadki i nie należy do najlepszych prac scenarzysty, ale miewał takie momenty, że do dziś się je wspomina i chętnie do nich wraca. „Pingwin” to z jednej strony jeszcze jedna seria z tego uniwersum, z drugiej ciekawe podejście do tematu jednego z ciekawszych wrogów Batmana, który tak do końca wcale tym wrogiem nie jest i nie raz bywał pomocny. Tu jednak pokazuje się od strony mafijnego bossa, który umie działać z rozmachem, ale i z precyzją.




Ten album to kawał dobrej opowieści sensacyjnej. Przyziemnej, pełnej akcji i klimatu, ale i niezłych pomysłów. Zero nudy, sporo dynamiki, ale też i brak przesady sprawiają, że album czyta się jednym tchem i naprawdę przyjemnie. Do tego dochodzą świetne rysunki i nastrój, jaki budują no i po prostu frajda z lektury. I nieważne czy jesteście fanami serii, czy nie, ten – i poprzedni – tom to rzecz w sam raz też dla nowych. Wiadomo, wszystko osadzone jest w konkretnych wydarzeniach i fani wyłapią tu o wiele więcej, niż inni, jednakże i nowi odbiorcy będą bawić się dobrze i znajdą coś dla siebie.


Przedwieczni Gillen Kieron Esad Ribic Guiu Vilanova

 


Kolejny komiks o Przedwiecznych na polskim rynku. Mieliśmy absolutną klasykę w pięknym tomie „Przedwieczni: Gdy bogowie kroczą po ziemi”, mieliśmy świetny, mimo że to Gaiman odpowiadał za scenariusz, album, nomen omen, „Przedwieczni” (po raz pierwszy wydany w 2008 roku i stanowiący pierwszy solowy komiks z ich przygodami, chociaż wcześniej też się u nas pojawiali, choćby w latach 90. w „Avengers: Ex Post Facto”, gdzie przedstawiona była skrótowo geneza tych postaci). Teraz mamy serię w wykonaniu nieszczęsnego Gillena i z tych wszystkich wymienionych albumów ten jest najsłabszy. Co nie zmienia faktu, że wciąż, o dziwo, to kawał fajnego komiksu, który prowadzi nas do wielkiego eventu, jakim będzie „Sądny dzień”.



Największa zaleta tego tomu? Definitywnie ilustracje, Ribic zawsze dobrze robi oczom, jego szkicowane, charakterystyczne, ale znakomicie podkręcone kolorem prace mają klimat, masę realizmu i świetnie wyglądają – tak po prostu. Guiu Vilanova na tym tle wypada strasznie blado i kiepsko, ale nie dla niego sięga się po ten album. Tak, jak i nie dla scenariusza, chociaż ten, jak na Gillena, jest zadziwiająco przyzwoity.

Pomysł na opowieść jest prosty – ktoś zabija jednego z Przedwiecznych, a śledztwo odkrywa szokująca prawdę. Było już tyle razy, że nie będę próbował liczyć. W „Strażnikach” zginął bohater i śledztwo prowadziło do zaskakujących odkryć, które wywracały wszystkim do góry nogami. W „Kryzysie tożsamości” ktoś zabił żonę jednego z bohaterów, co – uwaga – prowadziło do odkrycia sekretów, które wstrząsnąć miały wszystkim. Itp. itd. Tu nie jest wiele inaczej, za to gorzej, niż w powyższych opowieściach, bo jednak, choć sama akcja jest całkiem fajna, to już to, jak Gillen pisze trąci sztampą i mocno zachowawczym, poprawnym, ale pozbawionym większego wyczucia wykonaniem.


 


Poza tym nie ma tu wielkich zaskoczeń czy rewolucji. Ja wiem, że potencjalnie to wszystko jest, że jest rewolucja i są zwroty akcji, pozorne zaskoczenia, ale jakoś to nie zaskakuje i nie powala na kolana. Całość jest udanym przedsięwzięciem, nie przeczę, ale zarazem bardzo zachowawczym i nie wykraczającym poza inne tego typu historie. Czyta się to szybko, czasem chaotycznie, czasem z przeciągniętą fabułą, a jednak lekko, przyjemnie ale wszystko da się streścić w kilku słowach. Poznać jednak warto, bo i tak to niezły komiks. I stanowi wstęp do największego eventy Marvela od kilku długich lat, a ja jakoś za takimi wielkimi wydarzeniami jednak się stęskniłem.

poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Sekrety pralni w Yeonnam-dong Kim Jiyun

 

Czy kiedykolwiek czuliście się tak, jakby świat was nie zauważał? Jakbyście przenikali przez życie jak para w pralni – niewidzialni, cisi, pełni emocji, które nigdy nie znajdują ujścia? Jeśli tak -  „Sekrety pralni w Yeonnam-dong” to książka, która może was ukoić.

 

Nie ma tu wielkich dramatów. Nie ma wybuchów. A jednak czyta się ją jak rodzaj subtelnej terapii.

Z pozoru nic się nie dzieje… a jednak wszystko się zmienia.

 

Pralnia w Yeonnam-dong – dzielnicy Seulu znanej z kawiarni , vintage shopów i młodzieńczej energii – staje się miejscem spotkań zupełnie zwyczajnych ludzi. Wspólny mianownik? Samotność.

Porzucony zielony dziennik staje się przestrzenią, w której nieznajomi zostawiają swoje przemyślenia. Bez imienia, bez kontekstu – tylko szczerość.

 

I wtedy zaczyna się dziać coś pięknego. Ludzie czytają te słowa i… zaczynają reagować. Pomagają sobie, piszą odpowiedzi, szukają się w realnym świecie.

Bohaterowie mijani codziennie – i prawie nikt nie wie co noszą w sercu.

 

Kim Jiyun nie tworzy postaci „literacko spektakularnych”. Przeciwnie – są aż do bólu zwyczajni. I właśnie w tym tkwi ich siła.

 

Jest samotna studentka z zaburzeniami odżywiania. Jest rozwiedziony ojciec, który nie może porozumieć się z synem. Jest starsza pani, która przynosi do pralni więcej wspomnień niż ubrań.

I każda z tych historii zostaje z czytelnikiem na dłużej – właśnie dlatego, że brzmi prawdziwie.

 

Nie spodziewajcie się wielowątkowego thrillera. Tu nawet „akcja” – jak np. policyjne śledztwo w tle - -ma w sobie coś ze snu.

To książka bardziej o emocjach niż wydarzeniach. O tym jak bardzo potrzebujemy być zauważeni. I jak niewiele trzeba by poczuć się mniej samotnym – czasem wystarczy kilka słów napisanych na kartce w pralni.

Styl Kim Jiyun to coś pomiędzy haiku a pamiętnikiem. Krótkie, refleksyjne fragmenty. Z ero nadmiaru. Cisza pomiędzy zdaniami jest tu równie ważna jak same słowa.

 

Tłumaczenie – choć z angielskiego, nie z koreańskiego – zachowuje ten minimalistyczny rytm. Czasami miałem ochotę na więcej głębi językowej, ale może właśnie ta oszczędność była potrzebna? Jak biel wypranych ubrań – bez ozdób, ale czysta.

 

To nie jest książka dla każdego. Jeśli szukasz wyrazistych bohaterów i silnej fabuły – możesz poczuć się rozczarowany. Ale jeśli chcesz czegoś, co delikatnie cię otuli, co da ci przestrzeń na własne refleksje – „Sekrety pralni…” są jak ciepły ręcznik zaraz po suszeniu. Pocieszenie w najprostszej formie.


Lista marzeń Lori Nelson-Spielman


 Lori Nelson Spielman w swoim debiucie stawia na lekkość i emocjonalne ciepło, ale niestety – za cenę płaskiej, przewidywalnej fabuły i uproszczonych rozwiązań.

 

Główna bohaterka, po śmierci matki dowiaduje się po śmierci matki, że zamiast dziedziczyć fortunę, musi… zrealizować swoją listę marzeń z dzieciństwa. Ma  rok na spełnienie zadań, które sama kiedyś wymyśliła – jak np. adoptowanie psa, zakochanie się czy zostanie nauczycielką.

Ciekawie? Teoretycznie tak. W praktyce: realizacja pełna uproszczeń i fabularne skróty.

 

Każde kolejne „marzenie” Brett zostaje spełnione jak po sznurku – w idealnym rytmie narracyjnym, jakby książka miała listę emocjonalnych wzruszeń do odhaczenia. Nie ma tu prawdziwej nieprzewidywalności. Wiele momentów wydaje się wciśniętych na siłę: np. nowa miłość pojawia się akurat wtedy, gdy stara zawodzi – i oczywiście jest idealna.

 

Rozwój Brett to podręcznikowa transformacja z zagubionej kobiety do spełnionej nauczycielki z misją. Jednak ten rozwój odbywa się zbyt gładko, bez głębszych kryzysów, bez prawdziwych upadków. Wszystko się „udaje”. Nawet kiedy nie wychodzi, to wychodzi.

 

Partner naszej bohaterki to typowy, samolubny karierowicz  rodem z komedii romantycznej. Nowy obiekt uczuć? Czuły, lojalny, charyzmatyczny i … nudny. Przyjaciele? Więcej funkcji niż osobowości. Nie ma między postaciami prawdziwego napięcia ani dynamiki – a to zabiera historii wiarygodność.

 

Bohaterka podejmuje ogromne decyzje: rzuca pracę, przerywa toksyczne relacje, zmienia styl życie. Odbywa się to jednak bez realnych strat, kosztów czy ryzyka. Brakuje momentów, w których czytelnik naprawdę obawia się, że coś może się nie udać.

 

Narracja jest prosta, momentami wręcz schematyczna. Czyta się ją łatwo – ale to też wada, bo emocje wydają się wyreżyserowane. Czasami jak scenariusz do filmu Hallmarka niż literaturą z minimalną przynajmniej głębią.

 

Sam koncept listy marzeń to jedna z  rzeczy które ratują te książkę. Może ona dać im puls czytelnikom do refleksji, czy ich dziecięce marzenia nadal mają sens? Książka może być inspirująca a nawet terapeutyczna  - ale raczej jako pocieszenie, nie jako literatura wysokiej próby.

 

Czytelnicy szukający autentycznego dramatu, wielowymiarowych postaci i fabularnej głębi poczują się zawiedzeni. Dla osób, które nie mają nic przeciwko przewidywalnym opowieściom z morałem.

Superman kontra Lobo Andolfo Mirka Beattie Sarah Seeley Tim

Oj było już starć między nimi sporo. Po polsku też się coś trafiło, chociaż zdecydowanie więcej działo się na rynku amerykańskim. Ale nie o ...