wtorek, 25 listopada 2025

Batman Detective Comics. Gothamski Nokturn: Intermezzo. Tom 4

 

Kolejny Batman od Rama V z „Nokturnem” w tytule to już czwarta część tej opowieść. Przedostatnia. I jednocześnie przedostatnia część dyżuru Rama V nad serią. Co dalej? Tom Taylor zajmie się „Detective Comicse”, ale wtedy DC przejdzie reformę, startując z inicjatywą All In, w ramach której wydawane teraz będą serie i… no i o tym będzie innym razem. A teraz o tym nowym „Nocturie”, bo fajny jest, naprawdę i wart uwagi, a to, co w nim najlepsze, to rysunki od mało znanego w Polsce, ale doskonałego Jasona Shawa Alexandra.

 

Rodzina Orghamów zatruła umysł Batmana demonem i przejęła władzę nad Gotham. Szubienica już stoi, a Batman czeka na egzekucję. Czasu jest coraz mniej, a jedyną nadzieją na ocalenie Mrocznego Rycerza pozostają Catwoman i drużyna jej sojuszników – Cassandra Cain, Talia Al-Ghul, Poison Ivy, Azrael, Question, a nawet Mr. Freeze i Two-Face.

Czy los Batmana zależeć będzie od... rzutu monetą?

Ram V i Jason Shawn Alexander we współpracy z Danem Wattersem, Liamem Sharpem, Christopherem Mittenem, Casparem Wijngaardem i innymi twórcami prowadzą Batmana ku przepaści... i poza nią – w niepokojącą, niezapomnianą podróż.

 

To, co w tym runie jest najlepsze można opisać w dwóch punktach w zasadzie. Pierwszy z nich to fakt, że dostajemy tu jedną, długą, ale jasno określoną opowieść. Miał pomysł, rozpisał go, stworzył sporą sagę i nieźle mu to wyszło. I tu dochodzi ta druga kwestia, czyli pójście w klimaty miejskiej legendy pomieszanej z horrorem. Kiedy rzecz bliższa jest temu pierwszemu, robi większe wrażenie, kiedy idzie w to, co niezwykłe, już mniej mi podchodzi, ale na szczęście jako całość daje radę.

 

Fajnie tu V stawia na swoiste dobijanie Batmana, męczenie go, wykańczanie. Na tym budowana jest akcja, która kojarzy się z „Trybunałem sów” i tym podobnymi historiami i chociaż nie jest tak dobra, jak one, dzięki odpowiedniemu tempu, sporej ilości bohaterów i klimatowi, naprawdę daje radę i pozwala fanom po prostu dobrze się bawić czytając kolejne odcinki, układające się w wielką całość. Nie oszukujmy się jednak, większa w tym zasługa rysowników, którzy robią kawał dobrej roboty, a wspomniany Alexander po prostu wymiata.

 

Tylko zobaczcie, jak to wygląda. Mroczna kreska, nieco wypaczona, ale realistyczna, pełna genialnego operowania światłem i cieniem i samą czernią także. Grafiki są wyraziste i nastrojowe, mają w sobie klimat filmów Burtona, coś z niemieckiego ekspresjonizmu i po prostu piękno. Reszta rysowników nie dorasta mu do pięt, ale oni nie są ważni, bo dla Alexandra warto po album sięgnąć. Więc jeśli Gacek do jednak bohater dla Was, sięgnijcie po całą tą „Nokturnową” opowieść. Błyskotliwa ani odkrywcza nie jest, ale to kawał solidnego superhero pomieszanego z horrorem i wypada naprawdę przyzwoicie i przyjemnie.

Mroczni Rycerze ze Stali. Wojna Trzech Królestw


 

DC i fantasy? Czemu nie, jak pokazał nam kiedyś Peter David wielkim albumem „Aquaman: Kroniki Atlantydy”, można coś z tego wycisnąć. Inni? No różnie to bywało, z mitów i legend, które do gatunku zaliczyć można wydawca czerpał wiele razy („Sandmana” nie wliczam, bo to horror bardziej, niż fantasy) i poziom bywał, jaki bywał. Czy Taylor tym tomem robi robotę? Do Davida mu bardzo daleko, ale sam komiks to całkiem przyjemna rzecz, która w pewnym sensie coś nowego wnosi do uniwersum, jednak rewolucji żadnej w zasadzie nie robi.

 

Zapomnijcie o wieżowcach, batmobilach i niewidzialnych odrzutowcach – w tym świecie Superman przeskakuje strzeliste zamki, Batman dosiada rączego rumaka, a Wonder Woman szybuje na dostojnym pegazie. W tym alternatywnym uniwersum DC nic – ani nikt – nie jest tym, czym się wydaje. Oto Ziemia, kraina Trzech Królestw, której losy zmieniły się na zawsze, gdy młode małżeństwo rozbiło się tu po ucieczce ze zniszczonego Kryptona.

Jor-El i Lara nie mieli pojęcia, że młody mag John Constantine przepowiedział pojawienie się przybyszów z gwiazd. Wieszczba ta zasiała ziarno strachu w sercu króla Jeffersona Pierce’a, który z czasem dla dobra wszystkich postanowił rozprawić się z obcymi. Trzy Królestwa szykują się więc do wojny.

Niestety, jak powszechnie wiadomo, przepowiednie pozostawiają zbyt wielkie pole do interpretacji. Czy bohaterowie mimo wszystko ocalą świat przed zagrożeniem z niebios?

 

Czytając superhero pożenione z fantasy zawsze mam wrażenie, że jednak te gatunki, choć tak bliskie sobie, bo oba wyrosły przecież na podaniach o ludziach, którzy dokonywali wielkich rzeczy, mieli często boskie moce i walczyli o ocalenie świata, nie mają się ku sobie. Jakby coś zgrzytało, gdy się stykają. Przeładowanie fantasy? Mitologią, skoro same w sobie są mitami nowych czasów? A może jednak jeśli ma tu być fantasy, to takie urban, gdzie jednak bliskie naszym czasom.

 

We wspomnianych „Kronikach Atlantydy” to grało, bo toczyły się w dawnych czasach. Tam to pasowało, nikt nie szedł na łatwiznę i nie przenosił herosów w tamte realia. Tu scenarzysta na łatwiznę idzie, ale robi rzecz całkiem sympatyczną, gdzie to fantasy jest mocno obecne i wplecione w treść, a nie stanowi jedynie tła doklejonego na siłę. Dlatego czyta się to lekko i przyjemnie, fani gatunków znajdą frajdę w obserwowaniu, jak odtwarzane są motywy i schematy, a generyczność całości w tym wypadku nie stanowi minusa.

 

Fajnie jest to rysowane, tradycyjnie też fajnie wydane. Lekka, prosta, niewyszukana, ale i nie prostacka rzecz. Przyjemny komiks środka, który wyróżnia się może tylko i wyłącznie otoczką, ale chociaż wyróżnia.

Wojny demonów Peach Momoko



 „Wojny demonów” to album dość wyjątkowy. Nie jakościowo, przynajmniej nie jeśli patrzeć na niego przez pryzmat dokonań komiksowych artystów z kraju kwitnącej wiśni, jednak w Marvelu stanowi pewien powiew świeżości, który szatą graficzną i pięknym polskim wydaniem robi spore wrażenie. Choć – i to na uwadze mieć trzeba – są w temacie o wiele lepsze dzieła, szczególnie te stworzone przez mangaków.

 

Kolejna opowieść z Momokowersum – baśniowego alternatywnego świata Marvela inspirowanego japońskim folklorem!
Odkąd Mariko Yashida odkryła mroczny sekret swojej rodziny, nawiedzają ją dziwne sny i jeszcze dziwniejsze stwory. Ich ślady prowadzą do Ikai – tajemniczego świata duchów yōkai. To kraina pełna cudów: ożywionych samurajskich pancerzy, czarnych panter o dwóch ogonach i psotnych cyklopów, które zmieniły swoje łzy w broń. Ostatnio jednak w Ikai nie dzieje się dobrze. Duchy podzieliły się na stronnictwa Żelaznego Samuraja i Tarczy Sprawiedliwości, a toczona przez nie wojna domowa może zniszczyć nie tylko świat yōkai, lecz także ten zamieszkany przez ludzi. Czy Mariko zdoła położyć kres tej bratobójczej walce? Czy ukoi potężnego ducha, który poprzysiągł utopić świat w szkarłacie? Ducha pełnego bólu i gniewu, który Mariko zna aż za dobrze…
Autorką tej opowieści, będącej jednym z najciekawszych eksperymentów Marvela ostatnich lat, jest japońska artystka Peach Momoko. Specjalny powiększony format komiksu pozwala w pełni docenić delikatne akwarelowe ilustracje, z których słynie.
Album zawiera materiały opublikowane pierwotnie w zeszytach „Demon Wars: The Iron Samurai”, „Demon Wars: Shield of Justice”, „Demon Wars: Down in Flames” i „Demon Wars: Scarlet Sin”, a następnie zebrane w albumie „Demon Wars Treasury Edition”.

 

Marvel i mangi to temat długi i szeroki. Marvel i komiksy mangami inspirowane jeszcze dłuższy. A najsłynniej tego przykładem, choć nie jedynym, był zainicjowany w roku 2003 Marvel imprint „Tsunami”. Czym był? Skierowaną do dzieci i młodzieży, a inspirowaną mangą linią wydawniczą, w ramach której wydano zaledwie dziesięć tytułów (istniał tylko dwa lata). Różne tam rzeczy były, jak „Wolverine: Snikt!” w wykonaniu jednego z najlepszych mangaków, który jednak Marvela nie poczuł. I on chyba jest najlepszym odbiciem tego, co dzieje się i w „Wojnach demonów”.

 

Bo opowieść Peach Momoko to fajna rzecz i powiew świeżości, jednak odnosi się wrażeni, że marvelowskie ramy ograniczają autorkę i nie może w pełni rozwinąć skrzydeł. Z drugiej strony jednak gdyby to nie był Marvel, jej opowieść nie byłaby niczym szczególnym, bo w świecie mang nie brakuje opowieści mocno osadzonych w folklorze i demonologii -  i to nie brakuje opowieści lepszych, chociaż, co trzeba oddać Momoko, nie kolorowych. To trochę tak, jak z „Usagim Yojimbo” czy „Sandmanem: Sennymi łowcami” – oba tytuły fajne, ale bardziej poprzez zderzenie z faktem ich niecodziennego wykonania od większości amerykańskiego rynku, niż prawdziwej wybitności.

 

Oczywiście nie zmienia to faktu, że „Wojny demonów” to komiks dobry, sympatyczny, lekki i przyjemnie wchodzący w tematykę. Jest tu Marvel, jest puszczanie oka i odniesienia są też, jest demonologia i folklor azjatycki, przede wszystkim jednak jest szata graficzna. Fabularnie to rzecz niezłą, graficznie zachwycająca i właśnie dlatego warto ją poznać. Pięknie jest to rysowane i malowane, wygląda jak dobry artbook, jakich w obecnych czasach jakby coraz mniej, jakby brakowało… No i jeszcze to wydanie, które pozwala w pełni cieszyć oczy grafikami. I właśnie dla tych grafik, ilustracji, pięknej roboty, pełnej zwiewności, delikatności i uroku, polecam gorąco.

Garfield. Tłusty koci trójpak. Tom 17 Jim Davis

 Egmont długi czas zawodził nas, fanów „Garfielda”, przez ponad dwa lata przesuwając premiery kolejnych tomów serii, aż chyba wszyscy stracili nadzieję, że wrócą, że będą i w ogóle. ale wróciły, w zeszłym miesiącu pojawił się w końcu szesnasty, teraz dostaliśmy siedemnasty i zabawa jest przednia, wyśmienita i w ogóle. Kiedy i czy będzie coś dalej, nie wiadomo, ale i tak cieszę się, jak dzieciak na Święta Bożego Narodzenia, że „Kocie tłuste trójpaki” znów dostępne są na rynku i to w tak świetnej formie.

 

Fani tłustych kotów, możecie być pewni, że pokochacie tę trylogię humoru.
Ponieważ Garfield powraca – gotów do ataku! Dręczy Jona i psuje jego randki (jakby Jon sam nie mógł tego zrobić), kopie lub klei taśmą Odiego, wyjada sąsiadom kwiaty (i domowe ptaszki), przenosi pająki w życie pozagrobowe...
Garfield nie cofnie się przed niczym, by zaspokoić swój apetyt na zamęt i żart... by zaspokoić swych żarłocznych fanów. Garfieldowy cykl TŁUSTYCH KOCICH TRÓJPAKÓW stanowi kolekcję zebranych komiksowych pasków w nowym, kolorowym wydaniu. Garfield zmieniał się trochę, ale jedno pozostało niezmienne: jego gigantyczny apetyt na jedzenie i zabawę. Czeka was dużo szaleńczej radości z nienasyconym kotem – ponieważ nigdy dosyć zabawy.

 

Nieważne ile macie lat, jakie komiksy lubicie, a jakich nie znosicie, czy może w ogóle komiksy to nie Wasza bajka. To wszystko nie ma znaczenia, „Garfield” jest tak genialny, tak ujmujący, że kupi każdego. To taka seria, w której każdy znajdzie coś dla siebie. dla dzieciaków mamy tu zabawne przygody gadających zwierzątek, nie za bardzo grzecznych, ale przecież dzieci nie przepadają za grzecznością. Dla dorosłych… O tu jest cała masa tego, bo seria jest satyryczna, a w swej satyryczności obejmuje całe morze tematów: związki, relacje rodzinne, posiadanie zwierząt, kwestie związane z pracą czy ogłupiającą rolą telewizji. Mało? Jest tu masa popkulturowych nawiązań i trafności. Plus perfekcyjne wykonanie.

 

Co tu dużo mówić: czytanie „Garfielda” to czysta przyjemność. Wciąga, rusza, działa na czytelnika, a odłożyć albumu w trakcie czytania by zrobić… no cokolwiek… zwyczajnie się nie da. Czytelnik jest ciekaw co to jeszcze ten cały Davies wymyśli, co zaraz się stanie, jak to się potoczy. Ugotować obiad? Posprzątać? Iść do pracy albo szkoły? Po co, skoro mamy tu do śledzenia rzeczy ważniejsze i ciekawsze, takie, które wytkną nam to i owo i jednocześnie przypomną, że przecież same wcale nie mają mniej wad niż my, ale to właśnie te wady są piękne.

 

Dorzućcie przepiękną, ponadczasową, ale zarazem i prostą, acz w tej prostocie skuteczną szatę graficzną i doskonałe wydanie i macie jedną z najlepszych serii na tym rynku. Przynajmniej z tych obecnie wydawanych. Bierzecie, kupujcie, czytajcie, bo warto i bo wtedy wydawca będzie wiedział, że są chętni i będzie wypuszczał dalej, a szkoda byłoby gdyby tak wielka rzecz przestała się ukazywać.

piątek, 21 listopada 2025

Ludzie Hitlera. Twarze Trzeciej Rzeszy Richard J. Evans



 Richard J. Evans, jeden z najwybitniejszych współczesnych historyków III Rzeszy, w Ludziach Hitlera proponuje coś więcej niż zwykły zbiór biogramów nazistowskich dygnitarzy. To książka, która rozbraja mit „wszechmocnego Führera” i pokazuje, jak naprawdę funkcjonował system władzy w nazistowskich Niemczech — jako chaotyczna, pełna rywalizacji i wzajemnych intryg struktura, w której nawet najbardziej fanatyczni współpracownicy Hitlera potrafili walczyć o wpływy tak zaciekle, jak baronowie na średniowiecznym dworze. 

Evans bierze pod lupę zarówno nazwiska powszechnie znane, jak Himmler, Goebbels, Göring czy Bormann, jak i postaci stojące w ich cieniu — technokratów, administratorów i karierowiczów. Nie traktuje tej galerii władzy jako wyłącznie moralnego przestrogi, lecz jako materiał do zrozumienia mechaniki totalitaryzmu: jak zwykli, często przeciętni ludzie stają się funkcjonariuszami zbrodniczego systemu, i jak ambicje, strach oraz lojalność splatają się w konstrukcję, która popycha państwo ku katastrofie. 

Dużą zaletą książki jest jej styl. Evans pisze rzeczowo, ale nie hermetycznie. Zachowując naukową dyscyplinę, pozwala sobie na komentarz, który nadaje opisywanym postaciom wyrazistość — bez sensacji, ale też bez aseptycznego dystansu. Dzięki temu czytelnik ma poczucie, że patrzy nie tylko na fakty, lecz także na mentalność epoki i logikę, która rządziła nazistowską elitą. 

Evans podkreśla też, że Hitler nie działał w próżni. Choć był centralną figurą systemu, utrzymywał władzę właśnie dzięki otoczeniu, które rywalizując o jego względy, wzajemnie paraliżowało swoje ambicje. Ta wizja — Hitler jako ktoś, kto świadomie wzmacnia chaos, by nim rządzić — nie tylko komplikuje obraz dyktatora, ale też stawia ważne pytania o naturę autorytaryzmu i o to, dlaczego w takich systemach odpowiedzialność rozmywa się tak łatwo. 

Jeśli szukać słabości, można wskazać, że osoby dobrze zaznajomione z historią III Rzeszy raczej nie znajdą tu wielu przełomowych odkryć. Evans korzysta z materiałów, które są znane z jego innych prac oraz z klasycznych opracowań. Różnica polega przede wszystkim na perspektywie — to bardziej książka syntetyczna i interpretacyjna niż stricte nowatorska. Ale właśnie w tym leży jej siła: w porządkowaniu skomplikowanego obrazu nazistowskiej hierarchii i w umiejętności wyjaśnienia, jak wyglądał „ludzki wymiar” dyktatury. 

Podsumowując: Ludzie Hitlera to solidna, przejrzysta i intelektualnie uczciwa książka, która odsłania mechanizmy działania elity III Rzeszy, unikając zarówno uproszczeń, jak i zbędnego akademickiego hermetyzmu. Dla osób interesujących się historią XX wieku, totalitaryzmami albo psychologią władzy — pozycja zdecydowanie warta uwagi.

Józef Piłsudski. Rzecz o nieprzeciętności Mariusz Wołos


Nie jestem typem czytelnika, który z zapartym tchem pochłania każdą książkę o historii Polski. Ale są postacie, które wracają do mnie co jakiś czas – nie dlatego, że ktoś każe je znać, lecz dlatego, że wciąż prowokują. Józef Piłsudski to właśnie jedna z nich. Człowiek, który nie mieści się w żadnych prostych ramach – jednych zachwyca, innych drażni, ale nikt nie pozostaje wobec niego obojętny. Dlatego, gdy w moje ręce trafiła książka Mariusza Wołosa „Józef Piłsudski. Rzecz o nieprzeciętności”, wiedziałem, że to będzie lektura wymagająca. I nie pomyliłem się.

To nie jest biografia w klasycznym sensie, choć Wołos prowadzi czytelnika przez całe życie Marszałka – od młodości w Wilnie, przez lata konspiracji, rewolucji i wojny, aż po jego rządy w II Rzeczypospolitej. To raczej próba zrozumienia fenomenu człowieka, który potrafił kształtować historię, ale też własny wizerunek. Autor nie pisze o Piłsudskim jak o świętym, ani jak o tyranie. Raczej próbuje pokazać, że nieprzeciętność – ta, o której mówi tytuł – to mieszanka geniuszu, uporu, ambicji i sprzeczności. 

To, co od razu rzuca się w oczy, to ogromna wiedza i rzetelność autora. Widać, że Wołos zna nie tylko fakty, ale i kontekst – potrafi oddać atmosferę tamtych czasów, napięcia polityczne, codzienne absurdy i emocje, jakie towarzyszyły ludziom w pierwszych dekadach XX wieku. Nie brakuje fragmentów, które czyta się niemal jak powieść historyczną – choć wszystko oparte jest na źródłach. Miałem wrażenie, że autorowi udało się uchwycić nie tylko Piłsudskiego jako polityka, ale też Piłsudskiego jako człowieka – z krwi i kości, z jego złością, ironią, chorobami, słabościami, ale też z tą niesamowitą determinacją, która sprawiała, że popychał sprawy do przodu, kiedy inni się wahali. 

Najciekawsze w tej książce jest to, że nie unika trudnych tematów. Wołos pokazuje Piłsudskiego w momentach wielkości – ale też w chwilach, gdy jego decyzje budzą wątpliwości. Mówi o zamachu majowym, o sporach z przeciwnikami, o jego chłodnym podejściu do demokracji, o legendzie, którą sam zaczął budować jeszcze za życia. Dla mnie to właśnie w tym tkwi siła tej książki – nie w gloryfikacji, ale w próbie zrozumienia człowieka, który potrafił wymyślić Polskę na nowo, ale nie zawsze potrafił dogadać się z ludźmi, którzy w tej Polsce żyli. 

Zaskoczyło mnie też, jak bardzo ta biografia jest aktualna. Wołos nie robi tanich porównań do współczesności, ale czytając, trudno nie dostrzec, że wiele z dylematów Piłsudskiego – między wolnością a porządkiem, między ideałem a pragmatyzmem – wciąż powraca. W jego postawie jest coś, co każe pytać o naturę przywództwa. Czy lider ma prawo działać wbrew opinii większości, jeśli wierzy, że ma rację? Czy skuteczność usprawiedliwia autorytaryzm? Książka nie daje prostych odpowiedzi, ale prowokuje do myślenia – i to jest jej ogromna wartość. 

Nie będę ukrywał – momentami lektura bywa ciężka. Autor nie unika szczegółów politycznych, wojskowych, cytatów i analiz, które wymagają skupienia. Ale to nie wada, tylko konsekwencja ambicji tej książki. To nie jest lekka biografia do poczytania przy kawie, tylko solidna, pogłębiona analiza człowieka, który sam był historią. 

Kiedy skończyłem czytać, długo siedziałem z książką w ręku i myślałem o tym, jak bardzo Piłsudski różni się od bohaterów, których dziś próbujemy tworzyć. Nie był idealny. Nie był „ładny” medialnie. Ale był prawdziwy – ze swoimi wadami, wybuchami, pasją i misją. I może właśnie w tym tkwi jego nieprzeciętność. 

Dla mnie „Józef Piłsudski. Rzecz o nieprzeciętności” to nie tylko biografia – to lekcja o tym, że historia nie składa się z pomników, tylko z ludzi. I że czasem, żeby coś zmienić, trzeba mieć odwagę być nieprzyjemnym, niepopularnym, a nawet niezrozumianym. Wołos napisał książkę mądrą, wymagającą i szczerą. Taką, po której nie tylko lepiej rozumiemy Piłsudskiego, ale też lepiej rozumiemy siebie – w naszym własnym zmaganiu z przeciętnością.

czwartek, 6 listopada 2025

Dom mody Telimena. Co nosiły Polki - Katarzyna Jasiołek

 



Nie ukrywam, że sięgnąłem po „Dom mody Telimena. Co nosiły Polki” trochę z ciekawości, trochę z przekory. Moda nigdy nie była moim tematem numer jeden, ale historia – już tak. Połączenie tych dwóch światów, zwłaszcza w kontekście PRL-u, wydawało mi się czymś nieoczywistym. Okazało się, że książka Katarzyny Jasiołek nie tylko opowiada o ubraniach, fasonach i tkaninach, ale przede wszystkim o ludziach – ich marzeniach, ambicjach i potrzebie piękna w czasach, które często pięknem nie rozpieszczały.

Dom Mody „Telimena” z Łodzi był jednym z tych miejsc, które próbowały tchnąć trochę luksusu w szarą rzeczywistość PRL-u. Dziś brzmi to jak oksymoron – luksus w czasach kartek na mięso, kolejek i braków materiałowych – ale właśnie dlatego ta historia tak fascynuje. Jasiołek pokazuje, że nawet w państwie, które stawiało na równość i praktyczność, istniała przestrzeń na indywidualizm i estetykę.

Autorka nie pisze suchym językiem historyka. To raczej opowieść snuta z czułością i pasją – o tym, jak powstawały projekty, jak wyglądały pokazy mody, jaką drogę musiał przejść każdy kawałek tkaniny, zanim trafił do sklepu. Śledząc te opisy, miałem przed oczami nie tylko eleganckie modelki z tamtych lat, ale też cały łańcuch ludzi, którzy tę elegancję umożliwiali – krawcowe, projektantki, dyrektorów, fotografów.

Choć książka mówi o kobietach, to nie jest typowo „kobiecą” lekturą. To raczej historia determinacji i ambicji w trudnych realiach. Kobiety z Telimeny to nie tylko modelki w eleganckich kostiumach – to inżynierki mody, organizatorki pokazów, specjalistki od eksportu, które wiedziały, jak odnaleźć się w gąszczu absurdalnych przepisów i planów gospodarczych.

Autorka pokazuje, że za każdą udaną kolekcją stała walka – o materiały, o zgodę urzędnika, o transport, o prawo do odrobiny fantazji w świecie, który tej fantazji nie lubił. I choć ubrania z Telimeny miały być eleganckie i praktyczne, to często niosły ze sobą coś więcej – były wyrazem tęsknoty za Zachodem, za nowoczesnością, za normalnością.

To, co w książce Jasiołek najbardziej mnie urzekło, to klimat. Widać, że autorka doskonale zna epokę – potrafi oddać zapach tamtych lat: mieszankę nowej wełny, pyłu z hal produkcyjnych i zapachu tanich perfum z Peweksu. Opisuje modę jako coś żywego, pełnego emocji. Czytając, miałem wrażenie, że przenoszę się do wnętrza łódzkiego zakładu, gdzie z głośników sączy się jazz, a w pracowniach wre praca nad nową kolekcją.


Cenię tę książkę również za to, że nie popada w nostalgię. Jasiołek nie idealizuje PRL-u, nie próbuje robić z Telimeny mitycznego symbolu „polskiego sukcesu”. Pokazuje raczej, że w nawet najbardziej siermiężnym systemie można było znaleźć przestrzeń dla kreatywności i pasji. To historia ludzi, którzy chcieli robić coś pięknego, mimo że świat wokół często był brzydki.

„Dom mody Telimena” to książka, która zaskakuje. Wydawało mi się, że będzie to po prostu reportaż o modzie – może trochę suchy, trochę akademicki. Tymczasem dostałem fascynującą opowieść o Polsce, o zmianach obyczajowych, o tym, jak kobiety próbowały odnaleźć siebie w świecie, który chciał je zamknąć w określonych rolach. To również opowieść o aspiracjach. O tym, jak wielką rolę odgrywał wygląd, kiedy dostęp do wszystkiego był ograniczony. Ubranie mogło stać się manifestem – wyrazem niezależności, gustu, odwagi. Zresztą, w jakimś sensie ta książka to także opowieść o polskiej dumie – o tym, że potrafiliśmy stworzyć coś wyjątkowego, nawet jeśli nie mieliśmy do tego idealnych warunków.


Zamykając książkę, pomyślałem, że „Dom mody Telimena” to coś więcej niż historia jednego przedsiębiorstwa. To portret epoki – czasów, gdy moda nie była tylko kwestią estetyki, ale sposobem na przetrwanie, na wyróżnienie się, na zachowanie godności. Katarzyna Jasiołek pisze z pasją i precyzją, tworząc książkę, którą można czytać zarówno jako reportaż historyczny, jak i jako refleksję nad ludzką potrzebą piękna i stylu.

Nie trzeba być znawcą mody, by docenić tę lekturę. Wystarczy ciekawość świata i chęć zrozumienia, jak w trudnych realiach PRL-u rodziły się rzeczy naprawdę wartościowe. Dla mnie była to podróż nie tylko w czasie, ale też w głąb codzienności naszych rodziców i dziadków – z ich ambicjami, gustem i sprytem, który pozwalał im przetrwać system pełen absurdów.

„Dom mody Telimena” to książka, która pokazuje, że nawet w świecie szarości można znaleźć kolor – trzeba tylko wiedzieć, gdzie go szukać.

Superman kontra Lobo Andolfo Mirka Beattie Sarah Seeley Tim

Oj było już starć między nimi sporo. Po polsku też się coś trafiło, chociaż zdecydowanie więcej działo się na rynku amerykańskim. Ale nie o ...