Kiedy sięgnąłem po czwarty tom Batmana od Chip Zdarsky’ego, byłem już oswojony z tym, że jego wizja Mrocznego Rycerza nie jest typową, prostą opowieścią o bohaterze w pelerynie. Zdarsky od początku prowadzi Bruce’a Wayne’a w stronę psychologicznego labiryntu – miejsca, w którym walka toczy się nie tylko na ulicach Gotham, ale przede wszystkim wewnątrz niego. „Joker – Rok pierwszy” to kulminacja tej drogi: historia, w której Batman mierzy się nie tyle z arcywrogiem, ile z samym sobą.
Joker w tym tomie nie jest wyłącznie klaunem-mordercą, którego znamy z klasycznych opowieści. To bardziej prowokator, katalizator chaosu, ktoś, kto sprawia, że Batman musi zadać sobie pytania o własne granice. Zdarsky dobrze rozumie, że Joker działa najmocniej wtedy, gdy nie wali pięścią w stół, ale gdy patrzy w oczy i zmusza do myślenia: „a co, jeśli tak naprawdę różnimy się tylko jednym krokiem?”. To napięcie, ta cienka linia między nimi, jest tu wyczuwalna w każdym dialogu i każdej scenie. Ale największe wrażenie zrobił na mnie wątek Zur-En-Arrha – tej alternatywnej, wypaczonej persony Batmana, która przebija się przez pancerz kontroli i sprawia, że Bruce staje się własnym najgorszym przeciwnikiem. To już nie historia o walce ze światem, tylko o walce z własnymi demonami. I powiem szczerze – to uderza bardziej niż najlepsza bójka z gangiem Red Hooda. Bo tu Batman jest po prostu facetem, który powoli traci grunt pod nogami, a jego obsesja, samotność i poczucie winy kładą się na każdej stronie niczym cień.
Komiks jest mocny także graficznie. Jiménez, Camuncoli i Sorrentino tworzą razem wizję Gotham, która potrafi być zarówno neonowa, jak i duszna, piękna i przerażająca. Są kadry, w których niemal czułem zapach mokrego asfaltu i brudnych zaułków, i takie, które bardziej przypominały surrealistyczny koszmar niż realistyczne miasto. To świetne tło dla historii, w której nic nie jest pewne i gdzie Batman sam staje się swoim własnym labiryntem. Czytałem ten tom z poczuciem, że Zdarsky balansuje na cienkiej linii. Z jednej strony mamy tu sporo wątków – Joker, Zur-En-Arrh, Red Hood, tajemnice przeszłości. Chwilami jest tego aż za dużo i fabuła wydaje się pędzić szybciej, niż można ją w pełni przeżyć. Z drugiej jednak strony, ten chaos pasuje do treści: Gotham to miejsce, gdzie wszystko dzieje się naraz, a Batman nigdy nie ma komfortu „czystej” walki. W tym szaleństwie jest metoda.Dla mnie ta historia była przede wszystkim opowieścią o izolacji. Batman, odcięty od swoich bliskich, od rodziny, od zwykłego poczucia bezpieczeństwa, staje twarzą w twarz nie tylko z Jokerem, ale i z tym, czego w sobie najbardziej się boi. I choć wiele razy już w komiksach widzieliśmy Batmana na krawędzi, tutaj naprawdę czułem, że balansuje na granicy – i że wcale nie jest pewne, czy wróci na jasną stronę.
Nie jest to komiks bez wad – czasami ciężar filozoficznego Jokera przytłacza akcję, a mnogość wątków osłabia wymowę niektórych scen. Ale mimo to to tom, który zostaje w głowie. Może nie jako nowe „arcydzieło”, które stanie obok Zabójczego żartu czy Powrotu Mrocznego Rycerza, ale jako opowieść, która zadaje pytania bardziej osobiste i psychologiczne. Zamknąłem go z poczuciem, że Batman to nie tylko bohater, który bije złoczyńców w mrocznym mieście. To człowiek, który codziennie staje do walki ze sobą. A Joker – ten jego wieczny przeciwnik – jest nie tylko klaunem, ale uosobieniem tego, co w nim samym może pęknąć. I to jest właśnie największa siła tego tomu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz